Niesłusznie skazani: Czesław Kowalczyk

Niesłusznie skazani: Czesław Kowalczyk

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. sxc.hu Źródło: FreeImages.com
Czesław Kowalczyk odbiera telefon i prosi żebym chwile poczekał. Słabo mnie słyszy. Musi zwiększyć głośność w telefonie, ale chwile mu to zajmie. Wciąż jest na bakier z obsługą komórki.

Niby jest na wolności od roku i szybko nadrabia zaległości, ale kiedy go zamykali 12 lat temu nie było nawet sms-ow. Pierwszego wysłał po powrocie z więzienia, podobnie jak e-maila. Wcześniej nie miał nawet skrzynki pocztowej. Kiedy Czesław Kowalczyk trafił do więzienia internet był Polsce w powijakach. Mówi, że przez te 12 lat świat bardzo się zmienił. W końcu zamykali go pod koniec XX wieku, a wypuścili w nowoczesnym kraju XXI wieku. Za co? Za nic. Przez pomyłkę.

Takich pomyłek w Polsce jest coraz więcej. Według opublikowanego we wrześniu raportu Forum Obywatelskiego Rozwoju w Polsce co roku sądy niesłusznie skazują około 300 osób. Zdaniem twórców raportu, takich spraw może być znacznie więcej, bo w raporcie liczono tylko umorzenia i kasacje Sądu Najwyższego. Według raportu najczęstszą przyczyną niesłusznych skazań jest niekompetencja sędziów i prokuratorów. Ich za popełnione błędy nikt nie rozlicza.

Na Czesława Kowalczyka tożsamość zabójcy spadła jak grom z jasnego nieba w mroźny styczniowy wieczór 1999 roku. Właściwie to nie spadła, tylko przeskoczyła przez płot jego domu, zabiła psa i czekała. Kowalczyk chwilę wcześniej zawiózł narzeczona i chorego syna do przychodni, ale zapomniał książeczki zdrowia dla dziecka, więc wrócił do domu. Zanim zorientował się dlaczego jego pies leży przed domem w kałuży krwi, oficerowie policji rzucili go na ziemię i zabrali do aresztu. Dwa tygodnie wcześniej, tuż po świętach, w Oruni  brutalnie zamordowano 26 letniego Adama K., instruktora jazdy konnej. Jedynym świadkiem strzałów oddanych prosto w głowę ofiary zabójstwa była jego narzeczona Iwona. Od początku o zlecenie zabójstwa podejrzewano Mariusza N., pseudonim „Gajowy”, byłego konkubenta Iwony, który nie mógł pogodzić się z tym, że go zostawiła. Wielokrotnie groził, że zabije ją, jej narzeczonego, albo ich oboje jeśli do niego nie wróci. Policjanci zleceniodawcę zabójstwa zatrzymali więc już po kilku dniach. Nie wiadomo było tylko kto pociągnął za spust.  

Czesław Kowalczyk mówi, że nie może o sobie powiedzieć, że jest człowiekiem kryształowym. Miał kilku kumpli w trójmiejskim półświatku, ale łamał prawo co najwyżej nielegalnym handlem, a nie pozbawianiem życia ludzi. Z „Gajowym” się nie przyjaźnił, widzieli się może kilka razy w życiu. – Poznałem go kilka miesięcy przed zatrzymaniem. Handlowałem wtedy luksusową odzieżą, a Mariusz N. był miłośnikiem marki Versace. Kupił ode mnie kilka par spodni – opowiada Kowalczyk. Potem przez chwile chciał wejść w biznes z jego bratem, potentatem na rynku produkcji styropianu w Polsce. To wystarczyło, żeby policjanci uznali go za kogoś z kręgu gangsterów, którzy mogli popełnić zbrodnie. Iwona nie znała Kowalczyka, ale na rozpoznaniu, które zorganizowali policjanci bez wahania wskazała, że to on na jej oczach zastrzelił jej narzeczonego. Dwa tygodnie później wycofała się z zeznań. Później przed sądem kilkukrotnie zapewniała, że się pomyliła i Kowalczyka na miejscu zbrodni wcale nie widziała. Prokurator nie wziął tego pod uwagę, bo, jak tłumaczył, świadkowie, którzy wskazują na sprawcę, po czasie często nabierają wątpliwości. Prokuratorzy nie lubią wątpliwości. Kowalczyk nawet im się nie dziwi. - Skoro prokuratura ma już sprawce, nie będzie szukać drugiego. Im się nie płaci za szukanie sprawcy, tylko za to żeby liczba „kilerów” w wiezieniu się zgadzała.- mówi.

Pewnie dlatego prokurator nie wziął pod uwagę faktu, że świadek zabójstwa w momencie okazywania sprawcy był od kilkunastu dni na silnych psychotropowych lekach. Ani że portret pamięciowy sprawcy, stworzony przez Iwonę kilka godzin po zabójstwie zupełnie nie pasował do Kowalczyka. – Na portrecie małe uszy przyległe od głowy, a ja mam odstające. Tam mały nosek, a ja mam bokserski, wielki i 7 razy złamany. Tam pyzata twarz, a ja mam pociągłą gębę. Nie mam do niej pretensji. Policjanci wykorzystali jej słabość. Miałem alibi, kilku świadków, którzy mogli potwierdzić, że w dniu zabójstwa byłem w innym miejscu. Ale prokurator nawet nie chciał ich przesłuchać – opowiada Kowalczyk.

Prokurator winę udowadniał mu przez cztery lata. Nie przeszkodziły mu w tym ani zeznania „Gajowego”, który jeszcze w 1999 roku przyznał się do zlecenia morderstwa i wskazał prawdziwych sprawców. Ani to, że w kolejnych procesach słynnego trójmiejskiego „Klubu Płatnych Morderców” do którego prokurator zapisał Kowalczyka, wszyscy gangsterzy obciążali się nawzajem zeznaniami, ale żaden z nich ani słowem nie wspomniał o Czesławie Kowalczyku. Wszystko oparto na zeznaniach jednego świadka, który po chwili się z nich wycofał. W lipcu 2003, cztery lata po zatrzymaniu,  sąd uznał Kowalczyka winnym zabójstwa i skazał go na zaostrzone dożywocie z prawem do ubiegania się o zwolnienie najwcześniej po 30 latach. Dwa lata później sąd apelacyjny w całości uchylił wyrok. – Nie pozostawił na nim suchej nitki. Padły słowa, że w państwie demokratycznym takie procesowanie nie może mieć miejsca, bo nie ma nic wspólnego ze sztuką prawniczą. – opowiada Kowalczyk. Sprawę cofnięto do ponownego rozpatrzenia.

I co? Nic. Po dwóch latach drugi skład sędziowski zamienił dożywocie na 25 lat więzienia. Nie pojawiły się żadne okoliczności łagodzące, ani też nowe dowody, które pozwalałyby jednak oskarżyć Kowalczyka. – Sąd przepisał tamten wyrok, z tymi samymi błędami co wcześniej. Pyta mnie pan dlaczego? Sąd to nie jest miejsce do szukania prawdy. Sąd to fabryka, która ma produkować orzeczenia zgodnie ze społecznym zamówieniem. A społeczeństwo chce żeby mordercy siedzieli w więzieniach.- tłumaczy. W międzyczasie Kowalczyk wygrał sprawę o niesłuszne aresztowanie w  Strasburgu. Polskie sądy są zobligowane do przestrzegania jego wyroków. Ale akurat w sprawie Kowalczyka uznały, że przestrzegać go nie będą

Pierwsze pięć lat siedział na „N-ce”, czyli w celi dla szczególnie niebezpiecznych więźniów..

Mówi, że świadomość niewinności kiedy siedzi się w celi dwa na dwa metry samemu jest trochę jak ból zęba. Nie boli cały czas, raczej rwie. - Czasami wierzysz, że to się zaraz skończy, za chwilę tracisz na wszystko nadzieję i nic ci się nie chce. A potem budzisz się o 3 w noc i piszesz kolejne wnioski. Więzienie to jest dzień świstaka. Każdy poranek jest taki sam, każdy spacer jest taki sam, robisz te same kółka na tym samym spacerniaku. Zmienia się tylko pogoda, ale tego nie czujesz, bo nie widzisz trawy, drzew, słońca ani ludzi – opowiada.

Żeby nie zwariować czytał i próbował się uczyć. Kilka razy przeczytał kilkanaście tysięcy stron swoich akt, próbując zrozumieć jakim cudem wylądował za kratami. Nauczył się angielskiego, przeczytał prawie wszystko z więziennej biblioteki. Mówi, że w więzieniu człowiek musi nauczyć się szukać małych radości. – Kiedyś wziąłem z biblioteki „Boską Komedię” Dantego. Pożółkła, rok wydania 1956. W środku pieczątki z kolejnych zakładów karnych, po każdym wypożyczeniu. W sumie książkę używano ponad 100 razy. I wie pan co? Czytam ją, i na 140 stronie dochodzę do miejsca w którym dwie strony są jeszcze fabrycznie sklejone. Nikt ich nie rozerwał. Przez 50 lat, 100 osób czytało ta książkę i nikt nie dotrwał do 140 strony. Cieszyłem się, że byłem pierwszym, który przeczytał tą „Boską Komedie” w całości.

Kowalczyk areszt opuścił ponad rok temu. W 2011 roku gangsterzy z tzw. Klubu Zawodowych Morderców, zaczęli się nawzajem sypać. Adam S, pseudonim Siena, który był pośrednikiem wynajmującym dla zleceniodawcy zabójców instruktora jazdy konnej, poszedł na współpracę. Sam poprosil prokuratora o spotkanie, ze szczegółami opisał morderstwo z sprzed 12 lat i wskazał dwóch sprawców. Przyznali się do winy. Po 12 latach sąd uznał, że Kowalczyk nie musi już siedzieć w więzieniu. We sierpniu tego roku został ostatecznie uniewinniony. Wyrok jest prawomocny, bo prokurator się nie odwołał.

– Wyszedłem z więzienia w klapkach i z reklamówką pełną akt. Nie miałem niczego więcej- opowiada Kowalczyk. Dom, z którego 12 lat wcześniej zabrali go policjanci został w ruinie. Przez lata mieszali w nim bezdomni, wywieziono z niego wszystkie rzeczy, a w zamian pozostawiono górę śmieci. Narzeczona zostawiła Kowalczyka kiedy dostał wyrok dożywocia. – Nie mam o to pretensji, co miała robić? Siedzieć ze mną? Mam tylko żal, że nie powiedziała synowi prawdy. Chciała go chronić, więc powiedziała mu, że tata go opuścił, bo go nie kocha. Mogła powiedzieć wszystko. Że mnie porwano, że siedzę w więzieniu, że umarłem. Dzisiaj mój syn ma 17 lat i nie chce ze mną rozmawiać. Nie dziwie się. Przez 12 lat myślał, że go nie kocham. Od roku wie, że to nieprawda, ale jestem dla niego obcym człowiekiem. To jest moja największa strata, której nie da się odrobić. Nawet jeśli kiedyś zrozumie, że to los z nas tak okrutnie zakpił, nie będę mógł oddać mu tych wszystkich lat kiedy mnie przy nim nie było. – opowiada Kowalczyk.

Od prokuratora nie usłyszał ani słowa przeprosin. – Jeszcze przed pierwszym wyrokiem powiedział mi, że wie, że jestem niewinny. Po wyjściu kilka razy chciałem się z nim spotkać. Nie żeby się mścić. Wyzbyłem się nienawiści. Chciałem zrozumieć, zapytać go dlaczego. Nie miał ochoty- opowiada Kowalczyk.

Na razie nie myśli o odszkodowaniu. Chce do końca oczyścić się z zarzutów. W tym roku sąd skazał go na 1,5 roku więzienia za nielegalne posiadani broni. – Kiedy skazano mnie za morderstwo, założono, że musiałem strzelić w głowę ofiary z pistoletu, na który nie miałem przecież pozwolenia. Zarzut morderstwa został zniesiony, ale posiadania broni został. Mówi pan, że to paranoja? Ja już się przyzwyczaiłem – mówi Kowalczyk.

Odwołuje się od wyroku sądu. Może potem pomyśli o odszkodowaniu. Nie wie tylko w jakiej wysokości. Mówi, że teoretycznie to łatwy rachunek. 12 lat to 15% statystycznego wieku życia mężczyzny w Polsce. Musiałby domagać się 15% z całego swojego życia. Tylko jak to policzyć? Czesław Kowalczyk mówi, że w Polsce trudno powiedzieć ile właściwie warte jest życie człowieka.