Manifa niefeministyczna

Manifa niefeministyczna

Dodano:   /  Zmieniono: 
1,5 tysiąca - tyle osób uczestniczyło w tegorocznej warszawskiej Manifie. Dlaczego tak niewiele? Po pierwsze dlatego, że Manifa - powoli marginalizująca się nawet w środowisku feministek - przeniosła akcent swoich protestów z walki o prawa kobiet, na walkę z Kościołem. Po drugie dlatego, że w XXI-wiecznym, rozwijającym się, wolnym i nowoczesnym kraju feminizm jest jak ogłaszanie teorii heliocentrycznej trzysta lat po Koperniku. Drogie feministki, o co tak naprawdę walczycie?
- Chcemy, żeby w demokratycznym kraju kobiety były wolne i mogły same o sobie decydować - mówi Elżbieta Korolczuk z Porozumienia Kobiet 8 marca. Słów tych pani Korolczuk nie wypowiada jednak w Brunei czy w Arabii Saudyjskiej, gdzie kobiety nie mają praw wyborczych, a o ich losie decydują najpierw ojcowie, a później mężowie. Słowa te wypowiada w stolicy Polski i w odniesieniu do polskich realiów. I nie są to hasła skandowane przez odważne polskie sufrażystki w pierwszych latach XX-wieku, tylko sto lat później przez coraz mniej chętnie wychodzące na ulice feministki. "Decydowania o sobie" domagają się kobiety w kraju, w którym kobieta jest drugą osobą w państwie, kilka pań zasiada w rządzie, ponad setka w Sejmie, a te kobiety, których polityka nie interesuje, z powodzeniem sprawdzają się w biznesie. W ten sposób Manifa ponosi klęskę już na poziomie formułowania postulatów - kobiety w Polsce już są wolne i mogą decydować o samych sobie. Drogie feministki - spóźniłyście się o całe dekady ze swoimi marszami. Otwartych drzwi wyważyć się nie da.

Manifa widnieje w nadwiślańskim kalendarzu protestów od 2000 roku. Po raz pierwszy została zorganizowana w proteście przeciwko "prorodzinnemu" i konserwatywnemu rządowi AWS, a kolejne odsłony tego wydarzenia stanowiły naturalne przedłużenie pierwszej Manify trochę na zasadzie: skoro protestowaliśmy rok temu, czemu nie poprotestować znowu? Jednak wobec szybko zmieniającej się na korzyść kobiet sytuacji w Polsce (choć i w 2000 roku panie nie miały nad Wisłą tak źle, jak chciałyby to widzieć organizatorki Manify), polskie feministki co roku zmuszane są wypełniać mnożące się luki w sferze ideowej. W ten sposób dochodzimy do 2012 roku, kiedy to liczba maszerujących w stolicy feministek jest już mniejsza od liczby członków towarzystw "ziemi kanciastej", "płaskiej" i "kwadratowej", a hasła walki o prawa kobiet zostały już prawie całkowicie wyparte przez tanie i ordynarne antyklerykalne slogany.

Hasła o dostępie do antykoncepcji czy zapłodnienia in vitro od lat znajdują swoich zwolenników nie tylko wśród feministek. Dialog z Kościołem Katolickim, którego stosunek do współczesności jest - przyznajmy to szczerze - jeszcze bardziej zacofany od stosunku do tejże współczesności spóźnionych o sto lat polskich neosufrażystek, trwa nie od dziś - i niezmiennie nie przynosi rezultatów. Kościół stanowczo broni swoich racji i schowany za dogmatami ani myśli odpowiedzieć na wyzwania XXI-wiecznej rzeczywistości. Jednocześnie jednak rola Kościoła w Polsce maleje z każdym rokiem i nawet najbardziej zatwardziali wielbiciele spiskowych teorii nie wierzą już, że Kościół byłby w stanie bezpośrednio wywierać presję na naszych ustawodawców. Presję mogą wywierać za to wyborcy, których większość - jeśli wierzyć kościelnym statystykom - stanowią katolicy. Dyskutować trzeba więc nie z powoli kurczącą się rzeszą księży, lecz z (również powoli kurczącą się, ale wciąż bardzo dużą) rzeszą polskich konserwatywnych katolików. Feministki z Manify wolą jednak pluć na sutanny.

"Etaty dla kobiet nie dla księży" - tych słów nie wypowiedział Janusz Palikot, który pomysłami wymiany kwiatów na prezerwatywy w Dzień Kobiet, tudzież propozycjami całkowitej kosmopolityzacji europejskich narodów zdążył już przyzwyczaić nas wszystkich do kontrowersyjnych frazesów. Tym razem mamy jednak do czynienia z jednym z haseł tegorocznej demonstracji feministek. W związku z tym nurtuje mnie pytanie: jakież to etaty księża podkradają Polkom? Żadne nie przychodzą mi do głowy. Nie znają ich pewnie zresztą same feministki. Ale hasło przejdzie - wszak na antyklerykalizmie w pozbawionym głębszych idei wydaniu można dziś zajechać do Sejmu z 10-proc. wynikiem.

"Ważniejsza matka niż koloratka" - to kolejne z wielu haseł. Niezależnie od naszych osobistych hierarchii wartości, każdy z nas musi przyznać, że ksiądz i matka mogą się cieszyć poważaniem jednocześnie - jedno drugiego nie wyklucza. Nawet najbardziej gorliwi konserwatyści wiedzą jednak, że od matki niewiele osób jest ważniejszych - i zapewne katolicki duchowny nie jest jedną z takich osób. Ale co z tego wynika? Nic. Podobnie jak i z innych haseł tegorocznej Manify ("chcemy zdrowia nie zdrowasiek", itp.). A przepraszam - jedna rzecz z nich wynika: to mianowicie, że tegoroczna Manifa nie służyła wcale walce o prawa dyskryminowanych kobiet, a jedynie nieprzemyślanemu i aroganckiemu atakowi na Kościół. Jednak ku zaskoczeniu organizatorów antyklerykalny pochód zebrał niskie noty nawet wśród przyjaznych feministkom komentatorów. Z Kościołem można bowiem brać się za łby, ale nie wystarczy piłeczkę odbić - trzeba jeszcze trafić. A polskie feministki (vide wspomniane wcześniej hasła o "uwolnieniu kobiet") są mistrzyniami świata w trafianiu w próżnię.