Multikulti nie działa

Multikulti nie działa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Multikulti nie działa (fot. sxc.hu) Źródło:FreeImages.com
Wielka Brytania zapłaci wysoką cenę za zbyt dużą tolerancję wobec imigrantów. Strach przed oskarżeniami o rasizm prowadzi do bezkarności przyjezdnych – uważa Roger Scruton, pisarz i filozof.

Anna Gwozdowska, WPROST: W 1984 r. w konserwatywnym magazynie „Salisbury Review” opublikował pan artykuł, w którym Ray Honeyford, nauczyciel ze szkoły w Bradford (w jego klasie 90 proc. uczniów stanowili Hindusi), skrytykował ideę wielokulturowości. Napisał, że w brytyjskiej szkole wszyscy, bez względu na pochodzenie, od początku powinni się uczyć angielskiego. Wybuchł skandal. Honeyford stracił prawo wykonywania zawodu, pana też oskarżano o rasizm. Żałuje pan dziś tej decyzji?

Roger Scruton: Nie. Po latach ludzie przyznali nam rację. W dużych miastach, gdzie w niektórych państwowych szkołach większość uczniów w klasie nie mówi po angielsku, można już mówić o faktycznej islamizacji. W Birmingham wykryto niedawno spisek, nazwany w mediach „islamskim koniem trojańskim”, który miał doprowadzić do przejęcia kilku miejscowych szkół przez muzułmanów.

I nauczyciele na to nie reagowali?


Nauczyciele mają dziś kłopot nawet z utrzymaniem zwykłej dyscypliny w klasie, w której uczą się dzieci pochodzące z różnych krajów i mówiące różnymi językami. Boją się wprowadzać na lekcji porządek, bo ostrzejsza reakcja z ich strony może grozić oskarżeniem o rasizm, a w konsekwencji zwolnieniem z pracy.

Czyż szkoła nie jest najlepszym miejscem na integrację imigrantów?

Sęk w tym, że politycy zrzucili obowiązki związane z integracją głównie na barki nauczycieli, a sami umyli ręce. W praktyce działanie państwa ogranicza się do szkolnej klasy, w której dzieci uchodźców z Afganistanu czy Iraku muszą się wpasować w zupełnie obcą im kulturę. W tym samym czasie ich rodzice nie mają obowiązku dostosowania się do nowej sytuacji i nie muszą zmieniać swoich zwyczajów. Żyją w zamkniętych społecznościach, których nikt nie kontroluje z obawy przed oskarżeniami o rasizm.

W pana nowej powieści „Disappeared” jest scena, w której nauczycielka biologii chce się wstawić u imama za dziećmi zbitymi za nienauczenie się przepisanej porcji Koranu. Imam oskarża ją o obrażanie islamu. Organizuje antyrasistowskie protesty, do których przyłączają się studenci i profesorowie socjologii z miejscowej uczelni...

Sam tego nie wymyśliłem. Historia nauczycielki biologii jest oparta na doświadczeniach Honeyforda sprzed 30 lat. On także poskarżył się imamowi, że dzieci przychodzą posiniaczone po zajęciach w meczecie. Imam wezwał do bojkotu szkoły, a do protestów dołączyli studenci i nauczyciele z uniwersytetu w Bradford. W książce jest więcej wątków opartych na autentycznych wydarzeniach, choćby niewyjaśnione zniknięcia białych dziewczynek, które – jak się później okazuje – padają ofiarą islamskich handlarzy żywym towarem. W Oksfordzie działał np. od kilkunastu lat gang, rekrutujący się głównie z różnej narodowości muzułmanów, gwałcący kilkunastoletnie dziewczynki, ale policja i kuratorzy bardzo długo nie reagowali. Podobnie było w sprawie z Rotherham, gdzie również doszło do gwałtów na białych dziewczętach dokonanych przez muzułmanów. Wszystkie te sytuacje łączy bierność państwowych instytucji.

Jedna z bohaterek „Disappeared”, pracownica pomocy społecznej, mówi po prostu, że nikt nie chce być oskarżony o rasizm i dlatego lepiej nie reagować.

Właśnie. Gdyby policja w Oksfordzie zaczęła działać zaraz po pierwszych doniesieniach o gwałtach, musiałaby aresztować islamskich imigrantów, a wtedy podniósłby się lament, że działa z rasistowskich pobudek. Ten strach przed wtrącaniem się w życie islamskich społeczności zaczął się od momentu pojawienia się raportu lorda Macphersona z 1999 r. [była to reakcja na zasztyletowanie na przystanku czarnoskórego nastolatka Stephena Lawrence’a – red.], w którym brytyjska policja została oskarżona o „instytucjonalny rasizm” w relacjach z imigrantami. W każdym razie oksfordzka policja zaczęła działać dopiero wtedy, kiedy nie dało się już całej sprawy [ponad 370 ofiar – red.] zamieść pod dywan. Trwało to 16 lat!

Trudno uwierzyć, że imigranci z krajów islamskich stali się w Wielkiej Brytanii nietykalni.

To zasługa lewicy, która w latach 60. zaczęła posługiwać się ideą wielokulturowości, żeby krytykować brytyjskie wartości i tradycje. Zwykli Brytyjczycy nigdy nie dali się na to nabrać, ale lewicy udało się przekonać ludzi dobrze wykształconych, a przynajmniej tych, którzy za takich się uważają. Dlatego kiedy Honeyford skrytykował imama, zaprotestowali właśnie profesorowie.

A jak lewicowi zwolennicy wielokulturowości tłumaczą

sprzeczność między np. feminizmem a muzułmańskim zwyczajem przymusowych, zaaranżowanych małżeństw albo honorowych zabójstw kobiet? Nikt nie zaprząta sobie głowy roztrząsaniem takich sprzeczności. Politycy zamiast zmierzyć się z zagrożeniami związanymi z imigracją, unikają debaty, podobnie zresztą jak innych wielkich problemów współczesności. W Anglii nie mówi się publicznie ani o utracie wiary chrześcijańskiej, ani o odarciu relacji seksualnych z pewnego rodzaju sacrum, ani wreszcie o narażaniu młodych kobiet na drapieżność i zepsucie współczesnego świata. Dlatego napisałem tę książkę.

Czym, oprócz religii, różnią się Brytyjczycy od islamskich imigrantów?

Brytyjczycy są sobie obcy i pomimo pozorów uprzejmości i dobrego wychowania nie interesują się sobą nawzajem. Tworzą społeczeństwo nieznajomych, którymi rządzi świeckie prawo i zbiór konwenansów wyzutych z pierwiastka religijnego. Tymczasem muzułmanie są bardzo rodzinni. Żyją w dużych kręgach, do których należą nawet dalecy kuzyni. Poza tym ich życiem rządzi prawo boskie.

Tych dwóch światów nie da się pogodzić?

Jedna z bohaterek powieści, Brytyjka Iona, mówi, że nie ma czegoś takiego jak wielokulturowa miłość, choć społeczności reprezentujące różne kultury mogą być może żyć obok siebie. Zgadzam się z tym stwierdzeniem, bo prawdziwa miłość zakłada dzielenie się kulturą, stapianie się dwóch światów. Czy takie zbliżenie jest możliwe między ludźmi Zachodu i muzułmanami? Tylko teoretycznie. Któraś ze stron musiałaby zrezygnować ze swojej kultury. Muzułmanin tego nie zrobi.

Brytyjczycy byliby chyba bardziej skłonni do konwersji. Religijna tożsamość nie ma już chyba dla nich takiego znaczenia? W katolickiej szkole Saint Catherine, która pojawia się na kartach powieści, dawna kaplica jest zamknięta na klucz.

Chciałem, żeby była symbolem tego, co zrobiliśmy z religią. Byliśmy kiedyś jak Polacy. Pielęgnowaliśmy chrześcijańskie obyczaje, wyznawaliśmy podobne wartości, ale to źródło wyschło, pozostawiając tylko szkielet dawnej tradycji: wspaniałe katedry i kaplice.

Jeden z bohaterów powieści, Stephen, nauczyciel i chrześcijanin samouk - jego rodzice byli ateistami - myśli o sobie jako o jednej z milionów cywilizacyjnych sierot, pozbawionych oparcia w tradycji. Czy tę tożsamościową zapaść da się powstrzymać?

Jedynym wyjściem jest powrót, zresztą nie tylko na Wyspach Brytyjskich, do korzeni, do tradycji chrześcijańskiej, i odkrycie jej na nowo. Trzeba też wrócić do wyznawania wartości, które dzielimy z cywilizacją muzułmańską, takich jak szacunek do rodziny, do związku między mężczyzną i kobietą, który nie opiera się wyłącznie na zmysłowej przyjemności. Utwierdzenie się w tych wartościach to według mnie jedyny sposób na uratowanie naszej cywilizacji.

Jak młodzi zaspokajają dziś w Wielkiej Brytanii potrzebę duchowości?

Często przyciąga ich właśnie islam, bo jest łatwo dostępny, żywy, nienaruszony sekularyzacją. Może dlatego Stephen zastanawia się, czy jego uczennica Sharon, której zagraża gang handlarzy żywym towarem, nie byłaby bezpieczniejsza w świecie muzułmańskim, gdzie żona, siostra czy matka otaczane są specjalną opieką.

W „Disappeared” stworzył pan całą kolekcję zagubionych rdzennych Brytyjczyków, którzy paradoksalnie dopiero w kontakcie z kulturą islamu zdają sobie sprawę z beznadziei i pustki dotychczasowego życia. Może to dlatego Brytyjczycy wciąż wierzą, że wielokulturowość działa?

Nie. Bardzo wielu chciałoby zmiany, skończenia z polityczną poprawnością. Zresztą właśnie dlatego Nigel Farage [przewodniczący eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa – red.] stał się w Wielkiej Brytanii tak popularny.

Czy to byłaby zmiana na lepsze? Farage stwierdził niedawno, że woli imigrantów z Pakistanu niż z Polski. A przecież nasi rodacy czy Czesi lub Węgrzy nie są chyba zagrożeniem dla zachodniej cywilizacji?

To prawda, Polacy są wartościowymi imigrantami, przede wszystkim ciężko pracują, ale przyjechało ich tak dużo, że choć Brytyjczycy próbowali zaakceptować tę sytuację, okazało się to kłopotliwe, szczególnie jeśli np. całe miasteczko nagle się polonizuje. Choć oczywiście nie są temu winni Polacy, Litwini czy Łotysze, tylko unijne regulacje dotyczące swobodnego przepływu osób.

„Disappeared” to jednak przede wszystkim ostrzeżenie przed zagrożeniem ze strony islamskich imigrantów. Czy zmieni się brytyjska polityka w tej sprawie?

Jestem realistą. Walkę o naszą tożsamość, o ciągłość naszej tradycji i kultury można łatwo przegrać. Ale równie dobrze możemy ją przegrać, jeśli nie podejmiemy żadnej próby obrony. Trzeba będzie walczyć na wielu frontach. Wbrew pozorom islam nie jest naszym głównym wrogiem. Musimy zmierzyć się przede wszystkim z nastawieniem lewicy, która od lat próbuje zawłaszczyć umysły Brytyjczyków.

Spodziewa się pan ostrej krytyki?

W powieści sportretowałem to, co naprawdę dzieje się w Anglii, bez upiększeń. Nie sądzę, że ktoś mi za to podziękuje, mimo iż nikt inny nie chce mówić otwarcie o problemach związanych z islamską imigracją. Autocenzura zastępuje dziś prawdę, bo za prawdę trzeba zbyt słono płacić.