Polska Coco Chanel – rewolucjonistka mody w PRL-u, Barbara Hoff

Polska Coco Chanel – rewolucjonistka mody w PRL-u, Barbara Hoff

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jeden z projektów Barbary Hoff
Modą walczyła z systemem socjalistycznym i wprowadzała zamęt w społeczny porządek. Projektowała modne ubrania dla narodu. Jeśli sama chciała założyć jakąś rzecz z Hofflandu, musiała ją wcześniej kupić. Przez kilkanaście lat pracowała całkowicie za darmo, dla idei. Była inna pod każdym względem, szalenie popularna. Jest chyba jedynym projektantem na świecie, który nie szyje. Mówi, że ma „igłowstręt”. Zawsze mężczyzna jej życia ją obszywa, dziś mąż Robert Kulesza, wcześniej Leopold Tyrmand.
Maria Kądzielska: Nasze mamy, ciocie i babcie biły się o ubrania z Hofflandu, wyczekiwały przed sklepem na otwarcie nowej kolekcji i przepychały się do półek. Co stanowił fenomen popularności Pani projektów?

Barbara Hoff: Trzeba zaznaczyć, że Hoffland trwał od 1965 roku do 2006, więc ubierały się w nim pokolenia. Muszę przyznać, że do końca sprzedawał się bardzo dobrze. Jedni pamiętają Hoffland w latach sześćdziesiątych, inni w siedemdziesiątych, a jeszcze inni uważają, że był tylko w osiemdziesiątych. Trwało to lata, więc jak to zwykle w życiu, człowiek przechodzi góry i doliny. Jednak był to tak długi okres czasu, że nie można w jednym zdaniu odpowiedzieć, jak było w Hofflandzie.   

Jak się rozpoczęła współpraca z Domami Centrum?

W momencie, kiedy zaczynałam robić kolekcję dla Domów Centrum, a już wcześniej robiłam projekty tu i tam, na przykład dla teatru lub Cepelii, byłam znaną dziennikarką „Przekroju”, co jest oczywiście pewnym handicapem, kiedy przychodzi się z propozycją. To był rok ‘64. Poszłam do Fabryki Państwowej Cory i zaproponowałam im, czy mogłabym u nich zrobić kolekcję, którą w całości kupi Dom Centrum. Wtedy był tylko jeden, ten gdzie przez długi czas znajdował się później Smyk. Tam, gdzie obecnie stoją Domy Centrum, były jeszcze ruiny. Spotkałam się z dyrektorem Pachotą (wciąż pamiętam nazwisko) z Domów Centrum i pojechaliśmy razem do Cory. Wzięłam teczkę z rysunkami, w której miałam przygotowane jedenaście projektów. Odbyła się rozmowa, której do dziś w ogóle nie mogę zrozumieć. Rozmawialiśmy w trójkę. Pan Pachota powiedział: „Pani Basia ma jedenaście projektów, państwo uszyją w Corze, a my to sprzedamy w Domach Centrum”. Wyobrażałam sobie, że pokażę rysunki, oni będą oglądać i decydować. Na to obaj mężczyźni uzgodnili, że podpiszą umowę. Pytają się mnie: „Ile sztuk z każdego wzoru?” „Tysiąc”. „Aha, to razem jedenaście tysięcy”. Po czym jeden z nich zaczął: „Nie, ale rysunków nie będziemy oglądać. To jest pani Basi problem, jak się zrobi i sprzeda. Jak ona mówi, że tak to tak. My mamy do niej zaufanie”. Podpisali umowę na 11 tysięcy sztuk bez oglądania projektów. To była moja pierwsza kolekcja. Ze sztruksu w kilku kolorach, ktoś musiał go załatwić z fabryki Harnama w Łodzi. Ja zatem zaczęłam pilnować projektów w Corze, a Centrum dało na tę kolekcję całe ostatnie piętro. Zrobiliśmy również dużą, bardzo ładną wystawę dookoła Cedetu oraz zdjęcia, na których jest Gerard Wilk, wspaniały tancerz baletowy oraz młoda modelka Grażyna Hase. Oczywiście, nikt wtedy nie dostawał pieniędzy, ja też nie.

Jak została przyjęta pierwsza kolekcja?

Przy otwarciu rzucił się potworny tłum. Jeden model sukienki miał kolorowy krawat i ludzie obcinali te krawaty. Takiej liczby klientów chyba jeszcze w Cedecie nie widzieli. To było piekło. Zawołali milicję. Jak ja przyszłam, ekspedientki zabrały mnie do pokoiku na zapleczu, zamknęły drzwi i kazały dać słowo honoru, że ja już nigdy więcej nie zrobię kolekcji, bo one nie są w stanie tego wytrzymać i że mnie nie wypuszczą. Niektóre naprawdę płakały. Były tak zdenerwowane, bo ludzie kradli, był straszny zamęt, a one nie potrafiły tego opanować. Ja siedziałam zmartwiona, ponieważ nie chciałam dać tego słowa honoru. Jedna z dziewczyn, która była przy tej scenie, pracowała potem całe życie jako kierowniczka Hofflandu aż do 2006 roku. Zawsze sobie przypominałyśmy, jak one mnie wtedy nienawidziły. Tak się zaczęło, więc jeżeli ktoś wyobraża sobie moje sukcesy, to one mniej więcej zawsze tak wyglądały. Nieustannie ktoś miał pretensje <śmiech>.
              
Zanim została Pani słynną projektantką mody, pracowała Pani jako dziennikarka dla „Przekroju”. Jak to wyglądało?

Starałam się pisać o modzie do „Przekroju”, tak aby rozumieli to ludzie, którzy się na niej nie znają i aby te teksty były dla nich atrakcyjne. Starałam się również, aby moda „przekrojowa” nie wykluczała nikogo. Prezentowałam zatem takie wzory, które mógł sobie zrobić każdy z bardzo taniego materiału. Przykładowo, jak można z tenisówek wyciąć modne „trumniaki”(czarne balerinki). Potem cała Polska je nosiła. Czasem nawet w niedzielnym Dzienniku telewizyjnym mówili o moich pomysłach, jak białej chustce na głowę, typu Grace Kelly. Gdy prowadziłam rubrykę mody, wycinałam zdjęcia z żurnali, ponieważ to był jedyny sposób, aby coś pokazać. Dzisiaj wydawałoby się niemożliwe ze względu na prawa autorskie, ale wtedy oni nawet nie wiedzieli, że my istniejemy za żelazną kurtyną. Jednak ja nie wymyśliłam przekrojowej mody. Ona już wcześniej istniała i tworzyła ją pani Janina Ipohorska, która była zastępcą redaktora naczelnego, Mariana Eilego. Ja pozostawałam od dziecka jej wiernym czytelnikiem.

Barbara Hoff była jednak tylko jedna. Co Panią wyróżniało?

Zostałam znaną dziennikarką, ponieważ „Przekrój” był niesłychanie popularny – nie do pojęcia w dzisiejszych czasach. Było to popularne pismo ilustrowane, które właściwie nie istniało w kioskach. W ogóle nie było nigdy wystawiane, ponieważ czytelnicy dosłownie je rwali. W pewnych miejscach sprzedaż funkcjonowała tylko spod lady. Ludzie zakładali teczki z nazwiskiem, aby im kioskarka odkładała magazyn. „Przekrój” cieszył się również popularnością w krajach ościennych. Nawet spotkałam osoby, które specjalnie nauczyły się polskiego, aby czytać ten magazyn. Są nawet tacy, co zrobili to właśnie dla moich tekstów. Czasopismo stanowiło jedyne źródło informacji o tym, co jest modne. Nasze zadanie nie było proste, bo mieliśmy lansować inne wzorce niż paryskie. Mnie się jednak przez dziki upór i wielkie kombinowanie udawało pisać o prawdziwej modzie.

Jak już została Pani rozpoznawalną projektantką, czy pojawiały się jakieś propozycje pracy z zagranicy?

Kilkakrotnie. Kiedyś, przyjechali przedstawiciele z bardzo dobrej francuskiej firmy i zaproponowali współpracę, abym robiła kolekcję do Francji, dla nich pod ich marką. Odmówiłam. Propozycja finansowa brzmiała: „Ile chcesz”. Ja chciałam jednak projektować tutaj w kraju, dla Polaków.

A nie sposób było pracować podwójnie?

Tak się nie da. Przecież to była harówka i walka. Tutaj nie było materiałów, nici, guzików, dziurek. Nie było nic… chyba przesadzam. Nie o to chodzi, że ja projektowałam. Przynosiłam projekt do krawca w fabryce, a on zamiast szczupłej marynarki usiłował uszyć baryłkę i to zawsze z podszewką, a ja chciałam leni model bez podszewki. Robiliśmy razem z Robertem, moim mężem, dziesiątki miar na nim i za każdym razem odejmowaliśmy trochę materiału, aby marynarka była lepiej dopasowana. Krawiec się przed tym bronił, bo był nauczony zupełnie innego sposobu szycia – to musiała być duża „marynara”, w której ludzie chodzili. Spotykałam się z tym, że nie ma sztruksu, nie ma guzików, nie ma nici w kolorze, ani fabryki, która by to uszyła. W Domach Centrum nie miałam pokoju, biurka ani nawet telefonu. Korzystałam z domowego telefonu, a mi nikt nic nie płacił. W ogóle. 

Jak to zatem możliwe, że przez 13 lat pracowała Pani dla Domów Centrum, robiąc to całkowicie pro bono?

Bardzo prosto. Oni nie chcieli mnie zatrudnić, czynili mi łaskę, że mi pozwalali robić tę kolekcję u siebie. To był socjalizm, nikt nie był zainteresowany. Mieli pensje, mieli pełny Dom towaru, byle jakiego, ale kogo to obchodziło. Nieprawda, że w PRL-u nie było ubrań, były! – tylko paskudne. Po co zatem im te problemy? Te kolejki, te awantury? Ja im robiłam tylko kłopot. Poza tym, komu miało na tym zależeć?

Trzeba było jechać do Francji w takim razie…

Tylko, że ja nie chciałam pracować dla Francuzów, ale dla Polaków. To był inny świat, inny ustrój. Jeśli przyjeżdżał Niemiec z najmniejszego miasteczka, całkowicie niemodny i szedł po Warszawie, to było widać na kilometr, że jest cudzoziemcem. Taka była różnica między tymi dwoma światami. Jeśli ktoś zobaczył na lotnisku w Paryżu, grupę ludzi w małych kapelusikach na głowie i dużych watowanych płaszczach, to od razu mógł rozpoznać, że to są Polacy. Weź po uwagę kwestię polityczną – mieliśmy radzieckie wzorce ideologiczne i estetyczne. Wszystko miało mieć formę realizmu socjalistycznego. Moda z Zachodu to synonim wrogości. My mieliśmy wyglądać jak robotnicy. To była najważniejsza klasa w kraju i mieliśmy się na niej wzorować, a nie na zgniłym inteligencie. Do tego dochodził jeszcze konserwatyzm polski i model mieszczański. W praktyce klasa robotnicza wzorowała się w dużej mierze właśnie na mieszczaństwie. Dodać trzeba jeszcze społeczność wiejską, która była ze słusznych powodów przeciwko ustrojowi, ale pozostawała przy tym szalenie konserwatywna. Do tego stopnia, że jak chodziłam w czarnych, obcisłych rybaczkach na wakacjach w Jastarni, to ksiądz na kazaniu mnie wytykał, a Kaszubka, gospodyni, u której się zatrzymałam, miała wielki problem, czy ja mogę u niej dalej mieszkać. Walczyliśmy zatem w modzie równocześnie z dwoma światopoglądami – radzieckim systemem, który płynął od władz i konserwatyzmem ludności.

Jak ważna była moda w tamtych czasach?

Przez parę dżinsów można było być wyrzuconym z uczelni. Ona okazywała się tak ważna, że można było dla niej dużo stracić. Przykładowo, Robert przerwał liceum i w wielu 16 lat poszedł do pracy, aby kupić dżinsy. Około ’64 roku pod kinem stała buda milicyjna, która łapała chłopaków z dłuższymi włosami i goliła przez środek głowy pasek maszynką, aby musieli zmienić fryzurę. Czy pamiętasz pierwsze zdjęcia Beatlesów? To uważano za długie włosy, za które karano. Gerard Wilk mi opowiadał, jak pojechali z baletem do Bułgarii. W owym czasie bardzo niemodna była łysa głowa i nie wchodziło w grę, aby tak występować na scenie. Jeden z tancerzy był łysy i za potworne pieniądze gdzieś za granicą wszczepili mu sztuczne włosy. Wyobraź sobie, że w Bułgarii, gdzie balet przyjechał na występy, miejscowa milicja złapała tancerza i obcięła mu włosy. On klęczał przed nimi, aby tego nie robili. W Warszawie z resztą zdarzyło się to samo. Ogolili Amerykanina również ze sztucznymi włosami. On jednak wytoczył proces, w rezultacie czego wygrał duże odszkodowanie od Państwa Polskiego. W tamtych realiach ciuchy były dla nas tak ważne, stanowiły taką demonstrację nowoczesności i sprzeciwu przeciw komunizmowi, że człowiek dałby się za nie poćwiartować. W ten sposób walczyliśmy.

Jak w tak trudnych sytuacjach i przy sprzeciwie systemu udawało się Pani w ogóle pracować?

Jak teraz o tym myślę, to właściwie nie wiem, jak to się udawało. To było niemożliwe. Były dziesiątki wykształconych w zawodzie projektantów, którzy pracowali w państwowych fabrykach i tworzyły tę beznadziejną modę. Problemy spotykałam na każdym kroku. Przykładowo, nikt nie miał wzornika kolorów, więc trudno było komuś wytłumaczyć przez telefon, jaki się zamawia kolor. Inny problem, to że materiały były na przydział z rozdzielnika. Nad wszystkim były zjednoczenia: bawełniane, buciane, pączoszane. Ja w dodatku nie chciałam używać syntetyków tylko bawełny. A bawełna była dla wojska, szpitali i na dziecięce pieluchy, niedostępna na rynku. Na przestrzeni tych wielu lat każdą rzecz załatwiało się inaczej. Czasem w fabrykach zalegały jakieś materiały, których nikt nie chciał i ja coś próbowałam z nimi zrobić, przypuśćmy pofarbować na czarno.

Jak się uzyskiwało kolor?

Pamiętam, jak w Łomży w fabryce „Narew” robili mi ciemnoczerwony kolor, prawie bordo, taka była wtedy moda. Ten kolor wyszedł dobry, ale puszczał w praniu, mam nawet jeszcze kawałek materiału do dziś. Potem jednak mi opowiadali, jak wytruli wszystkie ryby w rzece i płacili straszną karę, bo ja sobie taki kolor wymyśliłam.

Skąd podobne problemy z materiałami, w końcu była Pani projektantką, pracująca państwowo?

Nie było dla Hofflandu przydziału na materiał. Po latach jednak się dowiedziałam, że Domy Centrum dostawały przydział na mnie, bo w pewnym momencie zaistniałam jako pewna marka. Oni mi to zabierali, nawet nic nie mówiąc. Przez te wszystkie lata był na mnie przydział, a ja zjadałam nerwy, aby w jakiś sposób załatwić materiały… To w ich mniemaniu było w porządku, bo oni mi p o z w a l a l i pracować. Ja byłam dla nich tylko kłopotem. Dziś zaś mnie kochają i dzwonią do mnie z życzeniami.

To wszystko w dodatku za darmo?

Domy Centrum nie płaciły z prostych powodów. Byłam dziennikarką zatrudnioną w „Przekroju”. Nie mogłam dostawać pieniędzy jako projektant, ponieważ nie byłam członkiem Związku Plastyków. Nie mogłam zaś dołączyć do tego związku, bo skończyłam historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim, a nie akademię plastyczną. Gdyby Domy Centrum bardzo chciały, to by zapłaciły, ale nie zależało im na tym.

Trzeba było zagrozić odejściem…  

Oni o tym marzyli. Zrozum, pensje były ścisłe. Ty nie pamiętasz powiedzenia: „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Ja robiłam tylko zamęt. Przykładowo, kto chce mieć w sklepie kolejkę? W tej kolejce czasem dziewczyny mdlały, więc stale musiały stać tam nosze, na których kładło się omdlałą i zawoziło na najwyższe piętro, gdzie w Domach Centrum znajdowała się przychodnia. Jak rano otwierali sklep, to po schodach biegł tłum, tak że się budynek trząsł. Wybijali szyby na dole. Jak ludzie dobiegali do stoiska, to przesuwali ladę, tak że ekspedientki bały się, że je sprasują. Mąż mojej przyjaciółki (nie znaliśmy się wtedy) był jednym z tych biegających.

Czy były jakieś pozytywy?

Zdarzało się, że w kolejce stały ładne dziewczyny i chłopcy przychodzili z gitarą, aby dla nich grać. Kolejka w Hofflandzie to było takie miejsce, które się odwiedzało. Czasem szła od ściany do ściany, przez cały Cedet. Jak były buty, to ludzie kupowali jak popadnie, a potem siedzieli na schodach i zamieniali, bo wzięli niewłaściwą parę. Jeśli jest jakiś sens bycia artystą, to wtedy ta moda, to był sens życia.

Aby pracować i żyć w ten sposób, potrzeba szalonej wytrzymałości. Co stanowiło Pani motywację? Dlaczego to Pani w ogóle robiła?

Miałam takie uczucie, że coś zmieniam w Polsce. Uważałam, że moda trochę otworzy ludziom głowy, bo pod wpływem socjalistycznej doktryny zaczynały się ludziom umysły zatrzaskiwać. Wydawało mi się, że jak społeczeństwo będzie wiedzieć o modzie, to odmieni się mentalnie w jakiś sposób. Moda to był mój pomysł na zmianę Polski. Miałam zawsze takie poczucie, że inteligent ma pewien obowiązek, aby zrobić coś dla swojego kraju. To jest jego odpowiedzialność. Ja oparłam moją walkę z socjalizmem na modzie. Mogłam wymyślić coś innego, padło akurat na to.  Jak się to teraz mówi, wydaje się nierzeczywiste, śmieszne, nawet pompatyczne, ale tak było!
Galeria:
Kolekcja Barbary Hoff