To, co poważni przedstawiciele Platformy Obywatelskiej nazywają „wypadkiem przy pracy”, czyli głosowanie w sprawie zmiany prawa dotyczącego aborcji, uważam nie za wypadek, lecz za niesłychanie niebezpieczne zachowanie, które może świadczyć o dwóch rzeczach: zasadniczej ucieczce od ideałów szeroko pojmowanej wolności liberalnej oraz za skandaliczne nieporozumienie co do tego, kim i czym jest poseł jako reprezentant narodu.
Odwrót od „liberalnego minimum” jest niebezpieczny nie tylko dlatego, że świadczy o tym, iż chce się społeczeństwo czynić coraz bardziej ubezwłasnowolnionym, ale przede wszystkim dlatego, że „liberalne minimum” to wielkie osiągnięcie zachodniej kultury, określające zakres wolności prywatnych i ograniczające prawo do ingerencji państwa w te wolności. O to toczyła się walka od co najmniej 300 lat, od Johna Locke’a i jego następców. Już się wydawało, że walka ta jest zwycięska, że wprawdzie zawsze będą nowe ograniczenia, bo świat się zmienia (internet), ale że stare wolności nie będą naruszane, lecz jedynie poszerzane. W Polsce obserwujemy obecnie odwrót od wolności i nie ma dość mocnych słów, by tendencję tę potępić i wszelkie działania służące jej powstrzymaniu są godne pochwały, chociażby przybierały bardzo ostrą i stanowczą formę.
Jednak za bardziej niebezpieczną od ucieczki od liberalizmu uważam skłonność posłów – jaka objawiła się powszechnie przy okazji głosowania w minionym tygodniu – do powoływania się na swoje sumienie. Otóż, poseł jest człowiekiem i jako taki naturalnie ma (lub mieć powinien) sumienie, także nieczyste sumienie i wyrzuty sumienia. Jest do tego nie tylko uprawniony, ale wręcz zobowiązany, i to niezależnie od tego, czy jest człowiekiem wierzącym, czy też nie, bowiem niewierzący też są ludźmi i mają sumienie. Jednak poseł jako poseł nie ma sumienia i kierować się nim wobec tego mu nie wolno. Poseł przecież nie został wybrany jako przedstawiciel swojego sumienia, lecz jako przedstawiciel społeczeństwa, narodu i w dalszej kolejności swoich lokalnych wyborców i swojego ugrupowania politycznego. Nie głosowałem na sumienie posłów od Godsona po Gowina, lecz na ich poglądy, i liczyłem na to, że będą mnie reprezentowali.
Posłowie jednak dostali manii wielkości i uważają, że nie tylko to oni decydują, co jest zgodne z ich sumieniem, ale zamierzają tę decyzję narzucić społeczeństwu. Uwaga! W tym momencie porzucamy demokrację na rzecz dyktatury sumień nielicznej grupy o bardzo wątpliwych kompetencjach. Wątpliwych, gdyż żaden z nas, obywateli, nie wybierał swoich przedstawicieli dlatego, że stanowili oni lub stanowią autorytety moralne, lecz dokonywaliśmy wyboru wyłącznie ze względów politycznych. A że między polityką a moralnością jest przepaść lub co najmniej kolosalna odległość – nie trzeba przekonywać.
Z tej racji zupełnie mnie nie interesuje, czy poseł po głosowaniu będzie mógł rano w lustrze spojrzeć sobie w twarz (jak to niektórzy w minionym tygodniu mówili). Niech patrzy, na co chce, i widzi, co chce, z mojego punktu widzenia ma zajmować takie stanowisko, do jakiego się zobowiązał, kiedy był wybierany. Nie jest ani autorytetem, ani mędrcem, ani stróżem moralności, jest tylko i aż przedstawicielem nas wszystkich. Jeżeli o tym zapomina, jeżeli sumienie mu przeszkadza, to ma prostą drogę wyjścia – złożyć mandat poselski. Terroryzm indywidualnych sumień stanowi bowiem klasyczną formę terroryzmu w ogóle. A posłowie, którzy dają się ponieść swojemu prywatnemu sumieniu i uważają, że jest ono tożsame z sumieniem narodu, w gruncie rzeczy wkraczają na drogę rewolucji moralnej, czyli na drogę Robespierre’a i Lenina.
Tacy ludzie, a niestety jest ich coraz więcej, mogą łatwo doprowadzić do demokracji sumienia (własnego), czyli w istocie odrzucić demokrację liberalną. Trzeba bowiem pamiętać, że spośród gorliwców i ludzi, którzy chcą mieć czyste ręce i sumienia, najgorsi są ci, którzy swoje prywatne poglądy usiłują narzucić całemu społeczeństwu. Nie był to zatem „wypadek przy pracy”, lecz dramatyczne ostrzeżenie przed tym, co nas czeka, jeżeli tacy ludzie doszliby do władzy.
Odwrót od „liberalnego minimum” jest niebezpieczny nie tylko dlatego, że świadczy o tym, iż chce się społeczeństwo czynić coraz bardziej ubezwłasnowolnionym, ale przede wszystkim dlatego, że „liberalne minimum” to wielkie osiągnięcie zachodniej kultury, określające zakres wolności prywatnych i ograniczające prawo do ingerencji państwa w te wolności. O to toczyła się walka od co najmniej 300 lat, od Johna Locke’a i jego następców. Już się wydawało, że walka ta jest zwycięska, że wprawdzie zawsze będą nowe ograniczenia, bo świat się zmienia (internet), ale że stare wolności nie będą naruszane, lecz jedynie poszerzane. W Polsce obserwujemy obecnie odwrót od wolności i nie ma dość mocnych słów, by tendencję tę potępić i wszelkie działania służące jej powstrzymaniu są godne pochwały, chociażby przybierały bardzo ostrą i stanowczą formę.
Jednak za bardziej niebezpieczną od ucieczki od liberalizmu uważam skłonność posłów – jaka objawiła się powszechnie przy okazji głosowania w minionym tygodniu – do powoływania się na swoje sumienie. Otóż, poseł jest człowiekiem i jako taki naturalnie ma (lub mieć powinien) sumienie, także nieczyste sumienie i wyrzuty sumienia. Jest do tego nie tylko uprawniony, ale wręcz zobowiązany, i to niezależnie od tego, czy jest człowiekiem wierzącym, czy też nie, bowiem niewierzący też są ludźmi i mają sumienie. Jednak poseł jako poseł nie ma sumienia i kierować się nim wobec tego mu nie wolno. Poseł przecież nie został wybrany jako przedstawiciel swojego sumienia, lecz jako przedstawiciel społeczeństwa, narodu i w dalszej kolejności swoich lokalnych wyborców i swojego ugrupowania politycznego. Nie głosowałem na sumienie posłów od Godsona po Gowina, lecz na ich poglądy, i liczyłem na to, że będą mnie reprezentowali.
Posłowie jednak dostali manii wielkości i uważają, że nie tylko to oni decydują, co jest zgodne z ich sumieniem, ale zamierzają tę decyzję narzucić społeczeństwu. Uwaga! W tym momencie porzucamy demokrację na rzecz dyktatury sumień nielicznej grupy o bardzo wątpliwych kompetencjach. Wątpliwych, gdyż żaden z nas, obywateli, nie wybierał swoich przedstawicieli dlatego, że stanowili oni lub stanowią autorytety moralne, lecz dokonywaliśmy wyboru wyłącznie ze względów politycznych. A że między polityką a moralnością jest przepaść lub co najmniej kolosalna odległość – nie trzeba przekonywać.
Z tej racji zupełnie mnie nie interesuje, czy poseł po głosowaniu będzie mógł rano w lustrze spojrzeć sobie w twarz (jak to niektórzy w minionym tygodniu mówili). Niech patrzy, na co chce, i widzi, co chce, z mojego punktu widzenia ma zajmować takie stanowisko, do jakiego się zobowiązał, kiedy był wybierany. Nie jest ani autorytetem, ani mędrcem, ani stróżem moralności, jest tylko i aż przedstawicielem nas wszystkich. Jeżeli o tym zapomina, jeżeli sumienie mu przeszkadza, to ma prostą drogę wyjścia – złożyć mandat poselski. Terroryzm indywidualnych sumień stanowi bowiem klasyczną formę terroryzmu w ogóle. A posłowie, którzy dają się ponieść swojemu prywatnemu sumieniu i uważają, że jest ono tożsame z sumieniem narodu, w gruncie rzeczy wkraczają na drogę rewolucji moralnej, czyli na drogę Robespierre’a i Lenina.
Tacy ludzie, a niestety jest ich coraz więcej, mogą łatwo doprowadzić do demokracji sumienia (własnego), czyli w istocie odrzucić demokrację liberalną. Trzeba bowiem pamiętać, że spośród gorliwców i ludzi, którzy chcą mieć czyste ręce i sumienia, najgorsi są ci, którzy swoje prywatne poglądy usiłują narzucić całemu społeczeństwu. Nie był to zatem „wypadek przy pracy”, lecz dramatyczne ostrzeżenie przed tym, co nas czeka, jeżeli tacy ludzie doszliby do władzy.
Więcej możesz przeczytać w 42/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.