1 lipca – czyli prezydent wszechmogący

1 lipca – czyli prezydent wszechmogący

Dodano:   /  Zmieniono: 
Co może w Polsce prezydent? Jeśli wczytać się w konstytucję – niewiele. Ale czytanie jest w XXI wieku passe. Dlatego lepiej obejrzeć np. debatę wyborczą, z której można się dowiedzieć, że prezydent może niemal wszystko. Gdyby brać na poważnie obietnice kandydatów składane w różnych dziedzinach, można by dojść do wniosku, że w Polsce mamy ustrój prezydencki, a kompetencji polskiej głowie państwa zazdrościć może nawet sam Barack Obama.
Kandydaci obiecują więc, że poprawią sytuację służby zdrowia, ocalą tysiące miejsc pracy, wyprowadzą polskie wojsko z Afganistanu, zbudują wały przeciwpowodziowe i wykopią zbiorniki retencyjne, zwiększą skalę osłon socjalnych, wyrównają poziom dopłat unijnych dla polskich i niemieckich rolników i generalnie podarują nam gwiazdkę z nieba. Nie mówią jedynie jak to zrobią skoro w Polsce niemal całą władzę wykonawczą sprawuje rząd, a władza ustawodawcza znajduje się w gestii parlamentu. Prezydent dysponuje przede wszystkim wetem – ale czy za pomocą weta można zbudować wały? Szczerze wątpię.

Ok – prezydent dysponuje inicjatywą ustawodawczą. Może więc zasypać parlament ustawami – w jednej może napisać, że zasiłek dla bezrobotnych powinien wynosić 2 tysiące złotych, w drugiej zalecić budowanie wałów w okolicach każdej polskiej rzeki, a w trzeciej napisać bardziej ogólnie, że po prostu ma być dobrze. Jest tylko jeden szkopuł – taka ustawa trafi do Sejmu. A w Sejmie prezydent nie dysponuje ani jednym głosem – a aby wcielić w życie pomysły głowy państwa takich głosów potrzeba 231. Samą inicjatywą ustawodawczą Polski więc nie naprawi.

Wetem obietnic wyborczych zrealizować nie sposób, inicjatywą ustawodawczą też nie, więc na co liczą kandydaci składając obietnice w absolutnie każdej dziedzinie? Na orędzia? Cóż – miło wysłuchać, że prezydent dobrze nam wszystkim życzy, ale już Hamlet zauważył, że „słowa, słowa, słowa", to nie „czyny, czyny, czyny". A może chodzi o prawo do obsadzania niektórych urzędów? No tak – w ten sposób prezydent może poprawić standard życia kilku obywateli, ale pracy dla 40 milionów Polaków w urzędach nie ma. Tym, dla których pracy się nie znajdzie prezydent może jeszcze podarować jakiś order – bo i takim uprawnieniem dysponuje, ale i to nie wypełni wszystkich kampanijnych deklaracji kandydatów.

W rezultacie z przykrością trzeba stwierdzić, że wybory prezydenckie w Polsce to w dużej mierze gra pozorów. Kandydaci udają w kampanii, że jako głowa państwa będą potrafili nam dużo załatwić, a my udajemy, że im wierzymy. „Nikt wam nie da tyle, ile ja wam obiecam" – przekrzykują się kandydaci, a wyborcy, aby emocjonować się kampanią muszą w to wierzyć, choć już od czasów słynnych 100 milionów obiecanych każdemu przez Lecha Wałęsę wiadomo, że jak kandydat mówi, że da to znaczy tylko tyle, że mówi. 4 lipca będziemy więc wybierać kandydatów na urząd wszechmogącego prezydenta, a już 5 lipca okaże się, że wybraliśmy zwyczajnego prezydenta, który może tyle, na ile pozwala mu konstytucja.

Demokracja to najgorszy z możliwych ustrojów, ale do dziś nie wymyślono nic lepszego – mawiał Winston Churchill. Tak więc kiedy słuchamy obietnic o gruszkach na wierzbie pocieszajmy się myślą, że w demokracji zwycięski kandydat wprawdzie nam tych gruszek nie podaruje, ale przynajmniej nie zagna nas do sadzenia wierzb. I nie wyśle do kopalni za to, że nie wyrosły na nich owoce. Zawsze to jakiś postęp.