Gra w raport

Dodano:   /  Zmieniono: 
Premier Donald Tusk otrzymał przygotowany przez komisję Jerzego Millera raport dotyczący okoliczności katastrofy smoleńskiej 27 czerwca – i obiecał, że niezwłocznie przedstawi go opinii publicznej. Wiemy już, że „niezwłocznie” oznaczało, iż opinia publiczna pozna go dopiero po miesiącu. Czy rzeczywiście chodzi tylko o to, że tłumacze mają problem z tym, jak po rosyjsku napisać „ILS”?
Eksperci zgodnie twierdzą, że w raporcie Millera żadnych rewelacji nie będzie. Nie zmieni on ogólnego obrazu katastrofy, na którą złożyło się wiele zaniedbań po stronie polskiej, bałagan na rosyjskim lotnisku, błędy w sztuce pilotażu oraz koszmarna mgła jaka spowiła 10 kwietnia 2010 roku lotnisko w Smoleńsku. Zwolennicy spiskowych teorii nie znajdą w raporcie niczego o bombach próżniowych, samolocie obezwładnionym na wysokości 15 metrów, ani olbrzymim, niewidzialnym magnesie, który ściągnął polskiego Tu-154M na ziemię. A mimo to Donald Tusk zdaje się mieć z raportem komisji Millera problem.

Istotą tego problemu jest najprawdopodobniej taktyka przyjęta przez premiera po katastrofie polegająca na odłożeniu ad calendas graecas wyciągnięcia konsekwencji wobec osób ponoszących polityczną odpowiedzialność za liczne niedociągnięcia po stronie polskiej. Premier, który wcześniej odwołał z dnia na dzień ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego za to, że jeden z zabójców Krzysztofa Olewnika popełnił samobójstwo w celi, a minister zbagatelizował problem – tym razem zareagował bardzo powściągliwie. Konsekwencje tak – ale dopiero po publikacji raportu. Czyli – za półtora roku.

Taktyka premiera nie była pozbawiona racjonalności. Wobec powstających na pniu spiskowych teorii o zmowie polskiego premiera z Władimirem Putinem, zaplanowanym rozdzieleniu wizyt w Katyniu, czy – nieco spokojniejszych – zarzutów o celowe utrudnianie życia prezydentowi, które w konsekwencji doprowadziło do tragedii, dymisja ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, albo chociaż podległych mu generałów z Sił Powietrznych, zostałyby odebrane jako przyznanie się do winy przez rząd. A to – w perspektywie zbliżającej się kampanii prezydenckiej – byłoby wodą na młyn dla PiS-u. Tym bardziej, że konsekwencji wobec przedstawicieli drugiej strony wyciągnąć się nie dało – ponieważ czołowi przedstawiciele Kancelarii Prezydenta zginęli wraz z nim w katastrofie. Tusk i jego rząd musieliby więc – de facto – wziąć całą winę na siebie.

Szybko okazało się, że również po wyborach prezydenckich dymisje w rządzie zepchnęłyby Donalda Tuska do defensywy, ponieważ po 4 lipca PiS obrał wyraźnie smoleński kurs i wręczanie mu argumentów w postaci dymisji do obarczania rządu za katastrofę mogło się okazać politycznie kosztowne. Wybory samorządowe pokazały, że strategia PiS była nieskuteczna, ale wtedy od katastrofy smoleńskiej minęło już pół roku. W tym momencie wyciąganie odpowiedzialności politycznej byłoby już niezrozumiałe. Od razu pojawiłoby się pytanie o to dlaczego premier, wiedząc o tym kto politycznie odpowiadał za niedociągnięcia, utrzymywał te osoby na stanowiskach przez kolejnych sześć miesięcy?

I tak doszliśmy do 27 czerwca 2011 roku. Wobec dokumentu przygotowanego przez ministra własnego rządu Donald Tusk nie może przejść obojętnie. A wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że dokument wykaże, iż wnioski z – podobnej do katastrofy smoleńskiej – katastrofy CASY w Mirosławcu, zostały przez kierowaną przez Bogdana Klicha polską armię w dużej mierze zignorowane. Odłożony w czasie problem powróci ze zdwojoną siłą.

Gra na czas związana z publikacją raportu komisji Millera służy więc dwóm celom. Po pierwsze: Donald Tusk musi znaleźć następcę dla Bogdana Klicha co, biorąc pod uwagę krótkie „ławki rezerwowych" polskich partii politycznych, nie jest łatwe. Problem z MON-em jest taki, że w dobie zaciskania budżetowego pasa jest to resort niewygodny – od ministra obrony oczekuje się największych oszczędności (ze względu na wielkość budżetu resortu), a jednocześnie 100-tysięczna zawodowa armia też upomina się o swoje, a sprzęt jakim dysponują obrońcy kraju wymaga pilnej modernizacji. Nic dziwnego, że chętnych do rozwiązywania tej kwadratury koła zbyt wielu nie ma.

Ważniejszy jest jednak drugi aspekt całej sprawy: czyli poniesienie minimalnych kosztów politycznych związanych z publikacją raportu. A te mogą być niemałe. I nie chodzi wcale o PiS, który tak zradykalizował temat katastrofy, że merytoryczne punktowanie rządu w tej sprawie stało się dla partii Jarosława Kaczyńskiego niemożliwe (po co dyskutować o słabościach systemu szkolenia polskich pilotów skoro samolot został obezwładniony na wysokości 15 metrów – a więc nawet najlepiej wyszkolony pilot by go nie ocalił?). Bardziej chodzi chyba o SLD, które – wolne od smoleńskiej gorączki – może spytać: dlaczego minister odpowiedzialny za błędy mógł te błędy popełniać jeszcze przez półtora roku? A każdy punkt procentowy zysku dla Sojuszu oddala perspektywę odnowienia koalicji PO-PSL po wyborach.

Z tej perspektywy nie powinno dziwić, że raport poznamy w połowie wakacji, gdy Polacy zamiast polityczną publicystyką zajmują się „ładowaniem akumulatorów" na plażach. Czy to wystarczy, aby rozbroić tę bombę?