Nie po bożemu - wywiad z Tomaszem Stańko

Nie po bożemu - wywiad z Tomaszem Stańko

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Stańko (fot. PRZEMEK SIKORA / newspix.pl) Źródło:Newspix.pl
Tomasz Stańko nie boi się śmierci. Czeka więc na nią ze spokojem. Każdego dnia ćwiczy na trąbce, chociaż teraz, gdy skończył 70 lat, przychodzi mu to trudniej. Tak samo jak trudno rozmawia mu się o tym, co naprawdę liczy się w jego życiu. - Ważna dla mnie jest muzyka i to, żebym mógł żyć, jak chcę - mówi. - Żebym mógł sobie sięgnąć po tę książkę, którą sobie wybrałem. I żebym mógł pójść do muzeum, jak mi się zachce - dodaje. O sile intuicji, samotności i łączeniu szaleństwa z wyrachowaniem wybitny jazzman opowiada Annie Gromnickiej.
Anna Gromnicka: Czy Tomasz Stańko myśli o śmierci?

Tomasz Stańko: Zdarza mi się. Ale nie czuję żadnych oznak nadchodzącego końca. Chodzę raz do roku na przeglądy lekarskie, jednak raczej omijam lekarzy. Moja starość manifestuje się częstszym rozmyślaniem. Nawet dzisiaj, w Dzień Zaduszny, podczas dłuższego porannego spaceru myślałem o śmierci. Lecz bez strachu, bez żalu, że to moje życie minie. Natomiast pojawiła się we mnie inna refleksja: że to, kiedy śmierć przyjdzie i jak, nie jest sprawą kultury. Ona nie wynika z tego, jak i ile o niej mówimy i myślimy, ani z tego, jak bardzo staramy się przed nią ustrzec.

Tylko z czego?

Z genów. Mam genetycznie zakodowane przeświadczenie, że śmierć jest w życiu kwestią zupełnie naturalną. Wierzę w ewolucję, ona jest moją religią. Jej mechanizm obserwuję na każdym kroku. Ona towarzyszy i muzyce, i życiu, i wszystkim jego przejawom. Jestem człowiekiem bardzo mistycznym, ale nie religijnym. I dziś rano, myśląc o śmierci, doszedłem do wniosku, że ten brak religijności jest moim wielkim atutem.

Dlaczego?

Bo ja nie mam się czego bać. Oczywiście moje życie starałem się chronić: odstawiłem narkotyki i inne używki, zacząłem dbać o ciało. Po to żyję zgodnie z jego rytmem, żeby zasłużyć na godny koniec. To znaczy jaki?

Taki, w którym gdy poczuję, że moje ciało już dalej nie pociągnie, usiądę i umrę. To nie jest takie proste i nawet nie wiem sam, na czym osiąganie takiego stanu miałoby polegać… Może najważniejszy jest w tym sam proces dochodzenia do tego. Dlatego nawet nie wiedząc, czym to się skończy, będę się starał zasłużyć na wymarzoną śmierć.

Jakie życie, taka śmierć – zna pan to powiedzenie?

Tak. I wszystko wskazuje na to, że to się sprawdza. Że jak człowiek nie boi się śmierci, to umrze, jak zechce.

Na emeryturę nie zamierza pan jeszcze iść. Ale odchodzić nie trzeba tak od razu. Można powoli rozmiękać, dziwaczeć, dziadzieć… Coś takiego się dzieje po siedemdziesiątce?

Wie pani, ja tego nie potrafię u siebie stwierdzić. Bo tak naprawdę moja muzyczna droga jest w tej chwili coraz pełniejsza. Właściwie teraz, po nagraniu płyty „Wislawa”, mogę powiedzieć, że to mój najlepszy artystycznie moment. Z tej płyty jestem bardzo zadowolony. Gram tu z najlepszym bandem, z jakim kiedykolwiek grałem. Udało mi się zebrać śmietankę młodych nowojorskich muzyków, z którymi grałem w różnych miejscach. Świetnie jest być ich liderem. Ci ludzie mają niezwykłą umiejętność rozumienia i realizowania mojej koncepcji artystycznej przy jednoczesnym zachowaniu własnej kreatywności, własnego języka.

Jak pan z nimi pracuje?

Staramy się jak najwięcej grać razem, co nie jest łatwe, ponieważ oni mnóstwo jeżdżą po całym świecie i trzeba pracować nad zgraniem kalendarzy. Muszę więc teraz zmienić system na amerykański, to znaczy długie wyprzedzenia terminów, wcześniejsze ustalenia. Ale wszystko da się zrobić. Nawet chciałbym mieć więcej czasu – powiedzmy, jak emeryci – i siąść do komputera, żeby w końcu zacząć konstruować jakieś podkłady, bity. Fascynuje mnie muzyka, którą robią tacy producenci jak Flying Lotus…

Przed nim pół świata pada na kolana…

Bo, proszę pani, tacy jak on są niczym wielcy malarze! Wykorzystują to, co już było w muzyce, ale mają też do dyspozycji elektronikę i „cyfrę”, biorą kilka różnych ścieżek i budują, malują konstrukcje muzyczne. Powstaje coś zaskakującego. Bardzo mnie to pociąga i nawet chciałem na stare lata tym się zająć, ale nie mam kiedy. Co siądę do komputera, to znowu przychodzi czas nagrań, nowa płyta i wracam do mojego starego sposobu pracy. Znowu ćwiczę z trąbą i fortepianem nowe dźwięki. I znów życie staje się szukaniem inspiracji w umiejętny, zorganizowany sposób.

Artyści lubią podkreślać, że żyją dla sztuki. Pan mówi inaczej: gram po to, żeby żyć. Taki szalony życiorys, a podejście do życia cholernie trzeźwe. Skąd?

Wydaje mi się, że to jest bardzo ważne, żeby umieć łączyć szaleństwo z chłodnym wyrachowaniem. Ja też mam w sobie skłonność do sprzeczności. To jest jakiś taki ideał, pełnia. Ten pragmatyzm nazywam „papucie” – bo ja nie umiem spadać. W życiu natychmiast wkładam te papucie i drepczę jak trzeba. Ale w momencie, gdy muszę – to natychmiast jak kameleon wchodzę w świat, w którym są inne prawa. W świat pozbawiony żelaznej logiki, jak sztuka czy muzyka.

Tyle wywiadów z panem w internecie. Ciężko je wszystkie ogarnąć… Pozwoli pan, że zacytuję fragment jednego z nich: „Mam swoje triki. Dziennikarze pytają o narkotyki, a ja opowiadam o tym z lubością. Bo co mi to szkodzi? Chodzi mi o to, żeby nazwisko Stańko było kojarzone. Bo jak dużo ludzi je zna, to zawsze mam kilka procent więcej sprzedanych płyt”…

Ale zaraz, zaraz. Muszę tu wyjaśnić. W wywiadach mówię różne rzeczy. Przytaczałem już anegdotę o Himilsbachu, który powiedział, że udzielił w życiu tysiące wywiadów i w każdym z nich kłamał. Oczywiście ja nie kłamię. Ale nie wszystko musi być prawdą, bo wszystko jest względne. Cały czas się wszystko zmienia, w zależności od wieku, od sytuacji. Dla mnie to taka metafizyka chwili.

Jak dla Wisławy Szymborskiej. To was połączyło?

Myślę, że tak. Ona w jednym zdaniu wiersza potrafiła zestawić czystą transcendencję ze skórką chleba. To mnie w niej zafascynowało.

Jazz i poezja się polubiły?

Przyznaję, to trudne, nawet myślałem, że niewykonalne. Miałem obawy, że się nie uda. Pamiętam, że Komeda komponował jazz do poezji, ale najpierw pisał muzykę, a potem podkładano do niej wiersze. Moja sytuacja była inna. Znałem Jerzego Illga, szefa wydawnictwa Znak i wydawcę poezji Szymborskiej. Poprosił, żebym kiedyś przyszedł zagrać coś na spotkaniach poetyckich. I usłyszałem, jak poeci czytają swoje wiersze.

To był przełom?

Tak, bo zobaczyłem, że oni znali tę swoją poezję na wylot. Byli z tym wierszem przez rok, czasem dłużej. Aktor nigdy nie przeczyta w ten sposób poezji, bo jej tak dobrze nie poznał. I wpadłem na pomysł, żeby to, co ja tam zagram, przybrało formę takiego przerywnika muzycznego – jeden poeta kończy, a ja swoją muzyką „wprowadzam” drugiego na scenę. Było to coś na kształt komentarza, który podejmował narrację literacką i przekształcał ją w muzyczną. Zobaczyłem, że to świetnie działa. I kiedy Illg zaprosił mnie na czytanie wierszy Wisławy do radiowej Trójki, też tak zagrałem.

Tak poznał pan Szymborską?

Tak. To było krótkie spotkanie, ale ważne, bo usłyszałem, jak ona czyta. W tym cudownym głosie było całe jej życie. To trochę tak jak z artystami jazzmanami: każdy ma swoje brzmienie. I ten „sound” jest jak życie. Im jest się starszym, tym jest głębszy. Z nią też tak było. Waga słów, które czytała, była zupełnie inna. Wiem, że jej też się spodobało, jak grałem. Postanowiliśmy to powtórzyć. Na następnym spotkaniu, w Operze Krakowskiej, ona czytała, ja grałem, i tak na zmianę.

Jej śmierć pana zaskoczyła?

Tak, byłem wtedy w Nowym Jorku i od razu pchnąłem płytę, którą przygotowywałem, w stronę upamiętnienia Wisławy Szymborskiej. Pierwszy utwór – „Wislawa” – dedykowałem jej. Ale są tam też inne, które są tytułami jej wierszy, jak „Mikrokosmos” albo „Tutaj”.

Szymborska była poetką, która patrząc na ludzi, robaki, kamienie, widziała w ich historiach ewolucję wszechświata. Pan też jest ewolucjonistą. Właśnie to się panu w niej podobało?

Ogromnie mi to odpowiadało. Ile ona potrafiła tą jedną metaforą wyrazić. Zawsze moją uwagę zwracało, jaką masę czasu muszą poświęcić poeci na skonstruowanie kilku zdań, w których zawiera się wszystko. Budziło to zawsze mój wielki szacunek.

Przecież pan w ten sam sposób pisze muzykę.

To prawda, tak piszę swoje „szyfry” – jak je nazywam – tych parę dźwięków, wokół których działa utwór. Pisząc je, zwracam uwagę na każdy detal. Sto razy obracam jeden dźwięk, żeby stał się syntezą wszystkich pomysłów. Inaczej niż ci kompozytorzy sprzed kilkuset lat, którzy tworzyli długie tematy, a następnie je przetwarzali. Ale istotą mojej muzyki jest przede wszystkim improwizacja.

Czym jest dla pana improwizacja?

Wszystkim, co najważniejsze. To duch free, który jest ze mną od początku. Teraz nawet jest dla mnie ważniejsza niż kiedykolwiek. Improwizacja to taki dziwny typ sztuki, który wciąż się rozwija, wciąż przywiera do niej coś nowego – jak w życiu.

Jaki dar trzeba mieć, żeby zostać improwizatorem – obojętnie w życiu czy w muzyce?

Intuicję. Ona ma tę wyższość nad wiedzą, że jest zawsze świeża i odkrywcza. Biorąc pod uwagę rozwój techniki i nasze umiejętności, improwizacja powinna była stanąć. A ona wciąż się rozwija, zatacza nowe kręgi, zagarnia wciąż więcej. Nic jej nie zatrzyma. Tak jak nic nie wyczerpie intuicji.

Teraz nadchodzi czas genialnych improwizatorów? Czy raczej sprytnych kompilatorów?

Żyjemy w czasach, kiedy każdy może się sprawdzić. Do wszystkiego dzisiaj trzeba podchodzić z szacunkiem, bo każda umiejętność może się przydać. I wszystko jest ważne. Od setek lat otaczają nas różne dźwięki: jedne są zapisywane, inne nie – te są może nawet cenniejsze. Im więcej tego znamy, tym dla nas lepiej.

Jednak muzyka jest bardzo zaborcza. Pan mówi, że nie potrzebuje ludzi, nie przywiązuje się do nich. Ma pan przyjaciół?

Czy mam przyjaciół? W muzyce faktycznie tkwię po uszy. I przebywam głównie z muzykami, wśród nich mam też znajomych i przyjaciół. Ostatnio jakby bardziej jestem samotny. Ale to nie jest samotność, której bym się wstydził czy jej nie lubił. To jest samotność tożsama z byciem ze wszystkimi. Moja tolerancyjność, do której się niejako zmuszałem przez całe życie, teraz owocuje. Dziś potrafię wczuć się w każdą istotę, zrozumieć praktycznie każdą ludzką aktywność i przyjąć każdy jej przejaw jako coś naturalnego. W ułamku sekundy potrafię ogarnąć sytuację i się do niej nagiąć. Lubię ludzi, mam przyjaciół, ale… cholera, czy ja kiedykolwiek miałem takich prawdziwych przyjaciół? Teraz zaczynam się zastanawiać… Chyba nie… Wszyscy są moimi przyjaciółmi – myszy, zwierzęta, insekty.

Może pan ich nie potrzebuje?

Może? Wie pani, ja przecież cały czas się zajmuję tylko tym dźwiękiem… Zawsze żyłem w świecie dźwięków. Obok życia, obok innych. Pamiętam, że zawsze bardzo nie lubiłem swoich wczesnych nagrań. Nie lubiłem tego, jak grałem, dajmy na to, w 1963 r. Zastanawiałem się, dlaczego ten Komeda mnie od razu wziął do zespołu. Odpowiedź jest taka, że grałem zupełnie inaczej niż reszta. Koledzy z bandu Komedy grali tak, jak się wtedy grało, czyli po bożemu, po szkolnemu. Komeda jako tylko jeden z nich grał ciekawie, intrygująco, za to ja – od początku jakoś zupełnie inaczej. Porównywałem to swoje granie z tym, co znałem, i sobie myślałem: to jest inne. Inne, czyli kiepskie. I byłem tym zdołowany. Ale szedłem dalej, nie umiałem się zmienić. Po tych 50 latach widzę dopiero, jak bardzo inny byłem.

To była ta pana intuicja?

Wydaje mi się, że tak. Że to była właśnie ona.

Nigdy pana nie zawiodła?

Wie pani, intuicja jest doskonała. Ma miliardy lat przewagi nad ewolucją, bo jest taka stara jak życie na ziemi.

Pytałam o to, czy jej pan zawsze wierzył?

No, tu już muszę powiedzieć, że nie wierzę jej bezkrytycznie. Staram się ją przechytrzyć, dzielić na pół, oszukiwać nawet. Ja ją mgliście stosuję. Nie można jej do końca traktować racjonalnie, tak jak matematykę. W muzyce nie można być racjonalnym. Racjonalnie to trzeba ćwiczyć. Intuicja to też jest typ talentu, pewna łatwość w dochodzeniu do różnych rzeczy. Jednak ja bym jej nie wartościował aż tak wysoko. Prócz intuicji jest intelekt, który pomaga nam nie zwariować.

Muzyka, w tym pana intuicja, pana nie złamała. A mogła.

Bo ja nie dałem się złamać. Miałem łatwiej niż muzycy klasycznie kształceni – wybrałem jazz, to mnie uratowało. Pamiętam jak dziś ten dzień, 20 lat temu, w Poznaniu. Wyszedłem do parku, był czerwiec.

Stracił pan zęby.

Tak, wypadły wszystkie. Mówię sobie: „Skończyłeś się, dalej nie pójdziesz”. Jeszcze coś tam próbowałem grać, jednak się szybko zorientowałem, że nie mogę w ogóle. Koniec. – Ale zaraz – mówię do siebie w tym parku. – Przecież wszystko jest po coś, albo idziesz w dół, albo w górę. I tej nadziei się chwyciłem. Pomyślałem: kupię tubę, wzmocnię pysk i jakoś to będzie. Intuicja mi pomogła. Ja przecież mogłem nie wiedzieć, jak to zrobić. Mogłem grać po 20 godzin dziennie i zmarnować wszystko!

Nie bał się pan, że się pan sforsuje?

Bałem się, ale mam taką naturę, że nie gram dużo, za to z głową. I udało się, wróciłem do jazzu.

Lubi pan pogoń za tym, czego nie ma. Ale wokół jest to, co jest. Z tego coś też jest dla pana ważne?

Ważne dla mnie są muzyka i to, żebym mógł żyć, jak chcę. Żebym mógł sobie sięgnąć po tę książkę, którą sobie wybrałem. I żebym mógł sobie pójść do muzeum, jak mi się zachce. I patrzeć sobie w telewizor, kiedy gram na trąbce, a mi się cholernie nie chce ćwiczyć. Bo prawdę powiedziawszy, na stare lata trzeba więcej czasu poświęcić, żeby utrzymać kondycję. Teraz muszę grać więcej niż kiedyś, żeby móc wyjść na scenę.

Ile godzin dziennie pan dziś ćwiczy?

Dwie, trzy godziny minimum powinienem grać. To jest mało. Ale chociaż to powinienem. I tyle bym chciał grać każdego dnia, do końca.