"Dziennikarze otaczali Platformę parasolem ochronnym"

"Dziennikarze otaczali Platformę parasolem ochronnym"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Roman Czejarek (FOT. TEDI/NEWSPIX.PL / Newspix.pl )Źródło:Newspix.pl
Szlag mnie trafia, że tak wielu dziennikarzy, w tym ja, tak długo otaczało parasolem ochronnym Platformę Obywatelską – mówi Roman Czejarek, szef „Lata z radiem”.

Do logopedy pan chodzi?

Chodzę, ale z synkiem. Biegiem, po przedszkolu.

Przedszkole? Przecież są wakacje.

Przedszkole jest prywatne. Na państwowe się nie łapiemy. Musielibyśmy się rozwieść.

Podoba się panu w takiej Polsce?

To jest karanie ludzi za to, że są porządnymi, ciężko pracującymi obywatelami.

Ale o tym w „Lecie z radiem” nie usłyszymy. Jest tylko Polska piękna, rozśpiewana, bawiąca się.

Na takie zaczepki, na pytania o to, dlaczego u nas jest tylko jaśniejsza strona rzeczywistości, jestem przygotowany od lat.

To dobrze, bo mam jeszcze w zanadrzu kilka tendencyjnych pytań.

Jeśli chodzi o zawartość, to Jedynka Polskiego Radia jest dość trudnym programem, bo przecież od rana słyszymy krzyczących, prawie bijących się polityków. Proszę pamiętać, że zaprasza się ich m.in. z klucza abonamenckiego. Każda partia ma do dyspozycji odpowiedni czas, sporządza się tabelki. I czasem nawet trzeba zaprosić gościa, żeby dogadać te brakujące minuty... I oczywiście dochodzi do absurdów, bo zamiast zaprosić pana X z dużej partii, wokół którego jest wielkie zamieszanie, przychodzi do nas pan Y z nic nieznaczącego ugrupowania, który musi wypełnić lukę w radiowej tabelce. Nie wydaje się pani, że po czymś takim słuchaczom należy się trochę od dechu w postaci „Lata z radiem”? Proszę nie myśleć, że coś koloryzujemy, podkręcamy. Nasz program jest dziwnym, wymykającym się wszelkim definicjom zjawiskiem i formalnie nie powinien istnieć, bo przeczy wszystkim regułom współczesnego radia. Nie jest stargetowany, czyli nie wiadomo, dla kogo jest, a słuchają go i młodzi, i starzy.

Rozmawiam z panem, bo to chyba pana zasługa. Zaczynał pan tu pracę jako młody chłopak, 25-latek...

I chce pani powiedzieć, że jako stary ciągle pracuję.

Prawie ćwierć wieku.

Jestem trybikiem.

Na którego postawiono, żeby rozkręcił „Lato z radiem”.

I którego co pewien czas próbowano się pozbyć. I się udawało. Śmieszne, bo jak było źle, to wołano mnie na pomoc, jak wychodziliśmy na prostą, to przychodził ktoś, kto dochodził do wniosku, że to musi być intratny biznes, warto na nim położyć łapę, i wszystko rozwalał. Ostatnia taka akcja była w 2010 r., po tym jak przez trzy lata pracowałem w komercyjnych rozgłośniach. Nie wiem, czy pani pamięta, że rok wcześniej zorganizowano coś, co było „Rycerskim »Latem z radiem«”, podczas którego pod sceną w kulminacyjnym momencie stały trzy osoby. Proszę sobie wyobrazić chóry, rycerzy, kolegów radiowców w strojach stylizowanych na średniowieczne w środku lata. Publiczność chce...

Dody?

Dody też. Ale Perfectu, Budki Suflera i innych artystów, a nie rycerzy. Zastanawiałem się, czy to się uda odbudować. Przecież to jest program, który jest jak komercyjna wrzuta w publicznym radiu, nie dostaje nic z abonamentu, musi na siebie zarobić, więc trzeba iść do sponsora i negocjować.

Pan chodzi?

Chodzę, choć wiem, że dziennikarz nie powinien. Jak jeszcze był Zygmunt Chajzer, to czasem razem chodziliśmy i bajerowaliśmy. A sprawy załatwiali ludzie z Agencji Reklamy Polskiego Radia. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, że wróciłem.

Zygmunt Chajzer nabroił i go z radia wyrzucili.

Przyznaję, nabroił. Najpierw miałem żal, że mi coś takiego zrobił i zaczął występować w reklamie proszku. Choć był lojalny do bólu, bo o wszystkim mi mówił. Wyjaśnił swoje pobudki, ale i tak nie mogłem się pogodzić, że wybrał proszek.

Kasę raczej.

Kasę. Ale ja go rozumiem. On ma tych reklam całą masę. Robi je na rynki azjatyckie. Jest symbolem na końcu świata. Wrócił do radia na chwilę i w 2010 r. wystąpił w „Pustym SMS-ie”. Nie wiedział, że to było oszustwo. Proponowaliśmy, by się z tego wycofał, powiedział ludziom, że to oszustwo, i jeszcze na tym zyskał sympatię ludzi. Miał tak skonstruowaną umowę, że po prostu nie mógł. W radiu zarabiał grosze. Rozumiem, że władzom nie podobało się, że gwiazda stacji bierze udział w reklamach. Ale nie podobało się też, że prowadzi imprezy, że robi inne rzeczy. Tu trzeba mieć na wszystko zgodę, nawet na napisanie książki o historii Pomorza Zachodniego.

Z kim pan zadarł?

Z nikim. Książkę napisałem. Tytuł: „Kochane »Lato z radiem«”.

O gwiazdach, które występowały na scenie „Lata”, o historii, o dziennikarzach, można nawet powiedzieć, że jest trochę plotkarska, pudelkowa nawet.

Kilka osób bardzo się bało tego, co tam napiszę. Dziwne, bo teksty o gwiazdach, m.in. o Maryli, Kombi, konsultowałem z zainteresowanymi. Miałem zgodę na to, by opisać historię Andrzeja Krzywego z DeMono, do którego pewnego dnia przyjechała fanka z walizką i próbowała wyrzucić z domu jego żonę. Ale 16 stron książki poszło na przemiał. I nic więcej nie powiem.

Cenzura?

Nie. Po prostu musiałem rozważyć swoją przyszłość: albo rezygnuję z nich i zostaję w Polskim Radiu, albo... Wie pani, już raz się z Polskiego Radia zwalniałem, kiedy prezesem tej firmy został Krzysztof Czabański z nadania Prawa i Sprawiedliwości, a jego zastępcą został polujący na „gomułkowskie złogi” Jerzy Targalski. Opisałem to w „Lecie…”. W 2005 r. nazwisko Tadeusza Sznuka znalazło się na słynnej liście Wildsteina. Nie pomogły tłumaczenia, że nigdy nie był w PZPR, nigdy nie był żadnym agentem, że to jakaś piramidalna pomyłka, którą powinno się spokojnie, ale jak najszybciej wyjaśnić. Sznuk miał wtedy poważne kłopoty i zniknął z Jedynki. Sprawa trafiła do sądu. Przedziwne polskie prawo uniemożliwiało Tadeuszowi nawet wgląd do dokumentów IPN. Mogli robić to szkalujący go ludzie, ale nie on sam! Na szczęście w kolejnych instancjach Sznuk wygrywał raz za razem i wreszcie po dwóch latach doczekał się przeprosin za niesłuszne oskarżenia. Niestety, małym drukiem na sto sześćdziesiątej którejś stronie biuletynu dostępnego tylko ograniczonemu gronu osób. Patrzyłem na to z boku z przerażeniem i próbowałem sobie wyobrazić, jak Tadeusz musiał źle czuć się z tym wszystkim. Po 2009 r., gdy Polskie Radio powoli zaczęło stawać się „normalne”, Sznuk dostał propozycję powrotu, ale z niej nie skorzystał. Pozostał tylko w programie telewizyjnym. Zaś moją pierwszą decyzją po powrocie było przywrócenie na antenę tradycyjnego sygnału „Lata z radiem” w wersji z głosem Tadeusza. Przynajmniej to mogłem zrobić dla mojego mistrza.

Polskie Radio jest chyba jeszcze bardziej upolitycznione niż TVP.

Nie, w radiu jest łagodniej.

Bo nie widać?

Bo nie widać. Politycy strasznie się biją o telewizję. Za to w radiu można upchnąć więcej politycznych znajomych, choć moim zdaniem okres największego upychania już minął.

Podczas wielkich koncertów „Lata z radiem” jest pan teraz pod sceną, a nie na niej.

Żona się śmieje, że za trzecim toi toiem po lewej stronie, ale to nie do końca prawda. Prowadzę studio plenerowe i jestem, jak mówi mój dyrektor, dobrym reporterem.

Chyba szefem „Lata z radiem”.

I jeśli coś mi się nie podoba, to mówię głośno. Z drugiej strony uważam, że szef Jedynki ma prawo decydować, jak ta stacja wygląda. Byłem dyrektorem, więc wiem, jak to jest. Nie lubię tylko dowiadywać się z korytarza, że decyzja dotycząca mojej osoby została już podjęta.

Jakie pan ma poglądy polityczne?

Takie, że nie wiem, na kogo miałbym teraz głosować. Szlag mnie trafia, że dziennikarze przymykają oczy na tak wiele rzeczy.

Na przykład na jakie?

Na takie, że tak wielu dziennikarzy tak długo otaczało parasolem ochronnym Platformę Obywatelską. Sporej grupie było po prostu wygodnie, żeby PO rządziła, bo gwarantowała jakąś normalność, a może inaczej – mniejsze zło.

O sobie też pan mówi?

Też. Pracowałem przez jakiś czas w TVN i spora część z nas mówiła: nie wbijajmy im szpili, bo lepiej niech rządzą oni niż PiS. Teraz, gdyby ci sami ludzie mogli wybrać kogoś innego, toby to zrobili, ale nie ma kogo. Przygotowuję „Lato z radiem” od prawie 25 lat i widzę, jak ono się zmieniało, jak było zależne od różnych opcji politycznych. Pamiętam koncerty, podczas których bawiło się z nami każdorazowo po sto tysięcy ludzi, a jak nie było 30 tys. pod sceną, to uważaliśmy, że impreza nie jest zbyt udana.

A teraz ile jest?

Kilka tysięcy i się cieszymy. Z punktu widzenia mediów w Polsce jest oczywiście dobrze, bo nikt takich imprez nie robi. A w porównaniu do trzech osób na muzyce dawnej, to oczywiście gigantyczny sukces.

Narzeka pan?

Nie, heloł, Czejarku, na co tu narzekać? Mam 20 imprez, grają na nich największe gwiazdy estrady, przychodzi po parę tysięcy ludzi. W sobotę jesteśmy w Jastrzębiu- -Zdroju, w niedzielę w Białce Tatrzańskiej. Ręka mi uschnie od podpisywania książek o „Lecie z radiem”. Pan Zdzisiu je sprzedaje, prowadzi sklepik. Przychodzi raz pani z pretensjami i mówi, że na antenie powiedziałem, że książka ze zniżką, a to tylko niewiele ponad złotówkę taniej. Idę do Zdzisia, pytam po ile sprzedaje, a on, że po 38 zł. Mówię: „Zdzichu, w internecie książka kosztuje dwadzieścia kilka złotych, to ile ty na tym zarabiasz? Kilka razy więcej niż ja, bo ja mam 1,50 zł od egzemplarza”. No, ale nie zrobiłem tego dla pieniędzy (śmiech). Zaraz coś pani pokażę. Na górze mam taki pokój, w którym są wszystkie moje skarby (R.C. po chwili przychodzi z małą starą książeczką). Niech pani popatrzy, kto jest autorem. Roman Czejarek, mój dziadek. To rozmówki polsko-niemieckie. Takie, żeby niemiecki żołnierz mógł się dogadać z Polakiem na ziemiach okupowanych. Wydanie z 1942 r. Mój dziadek był profesorem na uniwersytecie w Berlinie i musiał robić takie rzeczy... Niemcy go wzięli do wojska, był tłumaczem w sztabie. Znał siedem języków. Także historia pod tytułem: dziadek w Wehrmachcie jest mi dobrze znana... Po wojnie wrócił do Polski, bo mu obiecano, że będzie budował uniwersytet w Szczecinie. Żadnej pracy nie dostał, zmarł w dziwnych okolicznościach. A że żonę miał Niemkę, to ją ludzie wyrzucili z domu na ulicę ze wszystkimi rzeczami.

Ilu pan przeżył prezesów w Polskim Radiu?

Kiedyś zacząłem liczyć dyrektorów. Jak doliczyłem do 17, to przestałem. Prezesów na pewno było mniej, zwłaszcza że ten obecny był prezesem już kiedyś.

Przepraszam za złotą myśl, ale mi się przypomniała: „Dziennikarstwo polega również na tym, że żyje się życiem innych ludzi”. Pan też tak ma?

Mam. Przecież ja z tymi gwiazdami „Lata z radiem” spędzałem każde wakacje. Na pewno też miałem taki syndrom, który ma Marek Niedźwiecki, że nie było nic poza radiem. Niech pani sobie wyobrazi, że ktoś Niedźwiedziowi zabiera radio. Straszne, ale wydaje mi się, że stanąłby na dachu i zastanawiał się, co dalej. To jest super facet, ale nie ma życia... Przez wiele lat funkcjonowałem podobnie. Rodzinę założyłem kilka lat temu, bo wcześniej nie było kiedy. Tak mi to radio wypełniało życie, tak mi się wydawało, że jestem ważny i potrzebny, że wpadłem w kołowrót. Myślałem: beze mnie to się rozsypie i zawali. Teraz wiem, że się nie zawali. I to prawda, żyłem życiem Krawczyka, Czerwonych Gitar, Happy Endu, Piaska. Z niektórymi jestem zakumplowany, z innymi trzymam dystans. Jak się z kimś gra ponad sto koncertów, śpi się w tych samych hotelach, razem je, spędza czas, to wiadomo w zasadzie wszystko – kto oszukuje, kto kradnie, kto zdradza żonę, kto pije, a kto jest krystalicznie porządnym człowiekiem. Nic się nie da ukryć. Za kulisami rozmawia się o sprawach, o których w normalnej sytuacji mówi się tylko najbliższej osobie. Teraz mam rodzinę, wydaje mi się, że nabrałem do tego dystansu, mój starszy synek ma cztery lata, zadaje mi pytania, które sprowadzają mnie na ziemię. Wiem, że nie ma co się szarpać. Zresztą, za rok będą wybory i może wszystkich nas z tego radia wykopią. Na razie machina działa. „Lato z radiem” to samograj i jeśli ktoś nie zrobi poważnego błędu, to przez najbliższe 15 lat wszystko będzie chodzić jak w zegarku. Byleby politycy nie chcieli wymieniać wszystkich trybików naraz.

Boi się pan polityków?

Kilku się boję. Przez długi czas pracowałem w „Sygnałach dnia” i rozmawiałem z nimi codziennie na antenie. Przed wejściem zawsze wydawali się bardzo fajni i mądrzy. Ci, których się boję, też.

Którzy?

Na przykład Jarosław Kaczyński. Choć bywał bardzo rzadko, bo ma problemy z porannym wstawaniem. Ale kiedy przestępował próg studia, a za nim trzech ochroniarzy, zmieniał się w kogoś innego. Śmiałem się, że przed radiem stoi wyrzutnia przeciwlotnicza i zagłuszarka fal radiowych... A przecież dla mnie, dziennikarza, najważniejsze jest to, by rozmowa, którą prowadzę, wyszła jak najfajniej. I bez znaczenia jest to, czy na przeciwko siedzi premier Miller, Kaczyński czy Tusk. Potem tylko, gdy wygrywa jedna albo druga partia, ci panowie premierzy przysyłają do mediów publicznych swoich namiestników, a ci z kolei z reguły zaczynają swoją pracę od czystek.

Pan chciałby być prezesem?

Nie, bo to fucha od wyborów do wyborów. Poza tym muszę napisać drugi tom książki „Kochane »Lato z radiem«”, opowiedzieć o kolejnych artystach. Nie o wszystkich, bo jak każdy mam swoje antypatie. Nienawidzę oszustów, zespołów grających z playbacku. Zdarza się, że prowadzę imprezy gdzieś w Polsce i widzę, jak oszukują organizatorów i publiczność, mówiąc, że występują na żywo. Ale są tacy, którzy nigdy nie oszukują – Perfect, Maryla Rodowicz, Doda. Zresztą Doda to jest superdziewczyna, która wpadła w pułapkę swojego wizerunku i już się musi tego trzymać. Enej, młody zespół z Olsztyna, też zawsze gra na żywo. Z nimi jest inny problem, bo dzwonią ludzie do radia i krzyczą, że ta nazwa to hołd złożony UPA. Jest grupa ludzi, która nie rozumie, nie słucha tłumaczeń.

Tacy są słuchacze radiowej Jedynki?

Jakaś część na pewno tak. Mogę zobaczyć wszystkie SMS-y, które przychodzą do radia. Jedna trzecia pochodzi od ludzi wściekłych, rozżalonych, dobitych, złych, opluwających innych. Jednak ci sami ludzie chwilę później podpisują się innym imieniem i piszą: „Panie Romku kochany, proszę o maskotkę »Lata z radiem« dla córki”, a po chwili znowu: „Zdrajco, masonie, Żydzie, Niemcu, sługusie Platformy, czerwona płachto SLD, pisiorze”. Kiedyś się tym bardziej przejmowałem, a teraz myślę, że to dobrze, bo skoro nie wiadomo, do jakiej partii mnie przypisać, to chyba dla dziennikarza OK.

Jak pan myśli: to młodzi czy starzy słuchacze?

Kiedyś myślałem, że tylko starzy. Teraz wiem, że jest też dużo młodych. Czasami mnie korci, żeby oddzwonić do kogoś takiego. Ale chyba ciągle brakuje mi odwagi.

Wywiad ukazał się w numerze 29 /2014 tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" jest  także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.

Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore  GooglePlay