27 kwietnia 2007

27 kwietnia 2007

Dodano:   /  Zmieniono: 

Przeczytałem to w I Programie radia:


Mili państwo,

Wiosna uśmiecha się do nas, my do wiosny. I kombinujemy, gdzie by tu i jak by tu ten długi weekend sobie uprzyjemnić. Jakiś wypad za granicę czy nad morze to już banał. Młodzi kombinują rozrywki, o których my nawet nie widzieliśmy, że istnieją.

Co dobrze byłoby przypomnieć tym, którzy miniony ustrój będą wspominać z nostalgią na pochodach pierwszomajowych.

Więc ja – żeby nadążyć – kartkuję zachodnie antologie różnych atrakcji na czas wolny, które nas – w naszej komunistycznej konserwie ominęły.

Ominął nas, otóż, dla przykładu taki distressing, na punkcie którego Zachód szalał w czasie wolnym przez trzy ostatnie dekady. Nie wiedzą Państwo, co to distressing? Nic dziwnego, już biegnę wyjaśniać. Ano – distressing to był postarzanie różnych świeżo kupionych rzeczy, aby widać było na nich patynę czasu. Co miało prowadzić do wniosku: nie jesteśmy nuworyszami. My nie kupujemy. My dziedziczymy po zamożnych przodkach. Amerykanie czy Anglicy meble nadpalali kwasem, a dżinsy wycierali cegłą. A my, tu nad Wisłą? No cóż, myśmy się wówczas nie musieli sadzić na distressing, bo ludowa gospodarka takie postarzanie załatwiała go nam gratis.
A kto nam zwróci taki wellie-wanging, szalenie popularny jak Anglia długa i szeroka na imprezach charytatywnych. Był to ni mniej ni więcej tylko rzut gumiakiem na odległość. Bawili się w to obrzydliwie bogaci Anglicy na majówkach i przyjęciach charytatywnych. Wellsie-wanging miał swoich mistrzów, swoje klasyczne gumiaki i swoją wierną publiczność. A u nas? U nas rzucanie gumiakiem też było stosowane, ale nikt nie robił z tego wielkiego halo. I nie trafiło do encyklopedii.
Ominął nas tree-sniffing, Nie widzą Państwo, co to Tree sniffing? A to szkoda. Bo to szalenie popularne na Zachodzie wdychanie żywicznej woni, jaka wydzielają drzewa oraz na kontemplowaniu ich wyglądu. Tree-sniffing nie miałby u nas i tak zbyt wielkich szans, bo jest to wyraźna pozostałość praktyk pogańskich polegających na obcowaniu z duchem drzew. Niechby jakiś pismak zobaczył, jak wąchamy i już lądujemy gdzieś między masonami i gejami.
A poza tym jesteśmy też ubożsi o tzw. toad-licking, czyli lizanie ropuchy. A był to ważki prąd kulturowy. Otóż młodzi ludzie spragnieni silniejszych wrażeń odkryli że gigantyczna australijska ropucha trzcinowa wydziela przez skórę mlecznobiały płyn zwany bufoteniną. A ten powoduje u zażywającego całkiem obiecujące halucynacje. Tyle, że aby go uzyskać, trzeba ropuchę – jak w bajce – polizać. Co znalazło wielu gorliwych amatorów. Część z nich zalizała się zresztą na śmierć. A nasi amatorzy światów alternatywnych w tym samym czasie wąchali po bramach klej o nazwie „butapren”.

No, wiec, kiedy będziemy sporządzać kolejny bilans strat, jakie w naszej najnowszej historii spowodował komunizm, proszę dopisać rzut gumiakiem oraz  australijską ropuchę. Za kartkami nie cukier. Ale niedaleko.