Kwalifikacje do Grand Prix Chin padły ofiarą „przeinżynierowanych” opon Pirelli: zero emocji, zero walki, zero widowiska. Marketingowa i sportowa porażka Pirelli szybko staje się faktem.
Tego nie dało się oglądać…
Zresztą nie bardzo było co oglądać podczas kwalifikacji do Grand Prix Chin w sobotę, 13 kwietnia, bo zespoły nie kwapiły się do wyjazdu na tor. Trzecia część sesji kwalifikacyjnej, zwykle będąca tą najbardziej emocjonującą, gdy dziesięciu najszybszych kierowców walczy o pierwsze pole startowe, teraz stała się jakąś farsą. Przez pierwszych siedem minut tej dziesięciominutowej sesji świat oglądał… pusty tor i bolidy stojące w garażach…. Nic się nie działo. Wszyscy czekali… no właśnie nie bardzo wiadomo na co. Chyba na końcówkę tej ostatniej części kwalifikacji.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego tak się dzieje?
Otóż firma Pirelli, wracając do F1 w 2011 roku po dwudziestu latach przerwy jako jedyny dostawca ogumienia, wyraźnie zbyt dosłownie potraktowała zlecenie wyprodukowania opon, które „uświetnią widowisko” i „ułatwią wyprzedzanie”. Co prawda sezon 2011 okazał się być bardziej widowiskowy między innymi dzięki większej różnorodności mieszanki ogumienia, jaką Pirelli zaczęła produkować dla F1, ale już rok 2012 okazał się być kontrowersyjny, bo choć wyścigi były fantastyczne, to rosnący wpływ opon nie tylko na widowisko, ale i na sportowe wyniki wyścigów, zaczynał być niepokojący.
A teraz sezon 2013 rysuje nam się w F1 po prostu jako gumowa farsa, pełna bolidów tańczących na rozpruwanych w drzazgi kawałkach opon.
Opony Pirelli tak bardzo wpłynęły na sposób prowadzenia nowoczesnych samochodów F1, że dziś kierowcy nie jeżdżą już na granicy ich możliwości, nie „wyciskają” ze swych maszyn jak najlepszych osiągów. Dziś – i to w dramatycznie rosnącym stopniu dotyczy właśnie roku 2013 – Formuła 1 staje się wyścigową kategorią „zarządzania oponami” a nie walki najszybszych i najbardziej umiejętnych kierowców w najszybszych bolidach.
Konieczność oszczędzania każdego zestawu opon wymusza na zespołach różne zachowania i stosowanie wymyślnej taktyki, która pozwoli im zachować minimum dwa, trzy komplety opon danej mieszanki (miękkiej lub bardziej twardej), którą zespół uznaje za lepszą na danym torze.
Jedno z takich taktycznych zachowań praktycznie wszystkich ekip mieliśmy okazję zobaczyć podczas kwalifikacji do Grand Prix Chin w Szanghaju. Kwalifikacji, które bardziej przypominały partyjkę szachów w domu spokojnej starości, niż walkę ultraszybkich kierowców o każdą tysięczną część sekundy…
Nie dziwię się zespołom, które oczywiście starają się optymalizować swe zasoby i dopasowują taktykę do zaistniałej sytuacji.
Dziwię się jednak – i to bardzo – firmie Pirelli.
Dziwię się „marketingowo”, bo o czym mają świadczyć fruwające wokół samochodów ogromne kawałki gumy, które nierzadko stwarzają zagrożenie dla jadących gęsiego kierowców? O czym ma świadczyć fakt szybkiego zużywania się miękkich opon sportowych w F1?
Może to śmiała teza, ale myślę, że marka Pirelli poważnie ucierpi wskutek tak uporczywej postawy kierownictwa odpowiedzialnego za tę ortodoksyjną konstrukcję opon dla F1.
Marketingowy przekaz w sumie niekorzystnego widoku błyskawicznie zużywających się opon, jaki płynie do setek milionów widzów na świecie, jest jednak mniej pozytywny dla wizerunku Pirelli, niż wątpliwe, wtórne i niejednoznaczne skojarzenie marki ze zwiększeniem widowiskowości wyścigów.
Przeciętny telewidz i konsument nie zna powodów, dla których Pirelli właśnie tak zaprojektowało opony, podobno na wyraźne życzenie zespołów. Po kilku sezonach (ba! po kilku wyścigach!) oglądania bolidów praktycznie rozjeżdżających swe opony na miazgę przeciętny konsument zapamięta z tego przede wszystkim to, że opony Pirelli są miękkie i nietrwałe, a kierowcy sportowi na nie narzekają.
Czy tego chciała firma Pirelli?
Zresztą nie bardzo było co oglądać podczas kwalifikacji do Grand Prix Chin w sobotę, 13 kwietnia, bo zespoły nie kwapiły się do wyjazdu na tor. Trzecia część sesji kwalifikacyjnej, zwykle będąca tą najbardziej emocjonującą, gdy dziesięciu najszybszych kierowców walczy o pierwsze pole startowe, teraz stała się jakąś farsą. Przez pierwszych siedem minut tej dziesięciominutowej sesji świat oglądał… pusty tor i bolidy stojące w garażach…. Nic się nie działo. Wszyscy czekali… no właśnie nie bardzo wiadomo na co. Chyba na końcówkę tej ostatniej części kwalifikacji.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego tak się dzieje?
Otóż firma Pirelli, wracając do F1 w 2011 roku po dwudziestu latach przerwy jako jedyny dostawca ogumienia, wyraźnie zbyt dosłownie potraktowała zlecenie wyprodukowania opon, które „uświetnią widowisko” i „ułatwią wyprzedzanie”. Co prawda sezon 2011 okazał się być bardziej widowiskowy między innymi dzięki większej różnorodności mieszanki ogumienia, jaką Pirelli zaczęła produkować dla F1, ale już rok 2012 okazał się być kontrowersyjny, bo choć wyścigi były fantastyczne, to rosnący wpływ opon nie tylko na widowisko, ale i na sportowe wyniki wyścigów, zaczynał być niepokojący.
A teraz sezon 2013 rysuje nam się w F1 po prostu jako gumowa farsa, pełna bolidów tańczących na rozpruwanych w drzazgi kawałkach opon.
Opony Pirelli tak bardzo wpłynęły na sposób prowadzenia nowoczesnych samochodów F1, że dziś kierowcy nie jeżdżą już na granicy ich możliwości, nie „wyciskają” ze swych maszyn jak najlepszych osiągów. Dziś – i to w dramatycznie rosnącym stopniu dotyczy właśnie roku 2013 – Formuła 1 staje się wyścigową kategorią „zarządzania oponami” a nie walki najszybszych i najbardziej umiejętnych kierowców w najszybszych bolidach.
Konieczność oszczędzania każdego zestawu opon wymusza na zespołach różne zachowania i stosowanie wymyślnej taktyki, która pozwoli im zachować minimum dwa, trzy komplety opon danej mieszanki (miękkiej lub bardziej twardej), którą zespół uznaje za lepszą na danym torze.
Jedno z takich taktycznych zachowań praktycznie wszystkich ekip mieliśmy okazję zobaczyć podczas kwalifikacji do Grand Prix Chin w Szanghaju. Kwalifikacji, które bardziej przypominały partyjkę szachów w domu spokojnej starości, niż walkę ultraszybkich kierowców o każdą tysięczną część sekundy…
Nie dziwię się zespołom, które oczywiście starają się optymalizować swe zasoby i dopasowują taktykę do zaistniałej sytuacji.
Dziwię się jednak – i to bardzo – firmie Pirelli.
Dziwię się „marketingowo”, bo o czym mają świadczyć fruwające wokół samochodów ogromne kawałki gumy, które nierzadko stwarzają zagrożenie dla jadących gęsiego kierowców? O czym ma świadczyć fakt szybkiego zużywania się miękkich opon sportowych w F1?
Może to śmiała teza, ale myślę, że marka Pirelli poważnie ucierpi wskutek tak uporczywej postawy kierownictwa odpowiedzialnego za tę ortodoksyjną konstrukcję opon dla F1.
Marketingowy przekaz w sumie niekorzystnego widoku błyskawicznie zużywających się opon, jaki płynie do setek milionów widzów na świecie, jest jednak mniej pozytywny dla wizerunku Pirelli, niż wątpliwe, wtórne i niejednoznaczne skojarzenie marki ze zwiększeniem widowiskowości wyścigów.
Przeciętny telewidz i konsument nie zna powodów, dla których Pirelli właśnie tak zaprojektowało opony, podobno na wyraźne życzenie zespołów. Po kilku sezonach (ba! po kilku wyścigach!) oglądania bolidów praktycznie rozjeżdżających swe opony na miazgę przeciętny konsument zapamięta z tego przede wszystkim to, że opony Pirelli są miękkie i nietrwałe, a kierowcy sportowi na nie narzekają.
Czy tego chciała firma Pirelli?