Nieregularny pęczek różowego sznurka

Nieregularny pęczek różowego sznurka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zapytałem moich przyjaciół, co według nich widnieje na okładce najnowszej płyty grupy Battles. Rozbełtany mózg blondynki? Zatęchła guma balonowa przeżuta przez olbrzyma? Różowe konfetti? Jabba the Hut na dragach? Dla mnie to po prostu roztapiający się nieregularny pęczek różowego sznurka. I taki jest właśnie „Gloss drop”.
Battles to amerykański projekt zapoczątkowany przez czterech zdolnych, acz pokręconych muzyków - Johna Staniera, Iana Williamsa, Dave'a Konopkę oraz Tyondaia Braxtona. Ten ostatni po sukcesie ich pierwszego albumu „Mirrored” - z którego pochodził singiel Atlas, uznany przez brytyjski New Musical Express za najlepszy kawałek tygodnia – postanowił rozstać się z zespołem. Nie powstrzymało to jednak pozostałych członków grupy przed wydaniem kolejnego albumu.

Battles to jeden wielki muzyczny miszmasz. Znajdziecie tu wszystko: od postprogresywnego, alternatywnego rocka, przez modern jazz, po afrobeat. Amerykańskie trio nie chce się ograniczać - stąd sięganie po zmyślne instrumenty (jak np. Tenori-On).

„Gloss drop” rozpoczyna się bardzo mocnym akcentem. „Africastle” to kapitalny wstęp do niezłej płyty, stopniowo budujący napięcie kawałek. Z kolei „Ice Cream” to czyste eksperymentalne szaleństwo. Muzycy, pozbawieni swojego wokalisty, postanowili zaprosić kilku artystów. Wokalu do tego utworu użyczył Matias Aguayo. Jak to brzmi? Posłuchajcie sami. Zwłaszcza jeśli lubicie roztapiające się lody, karate punching i różowe kule do kręgli.



Dalej jest jeszcze lepiej. Kawałka „Futura” mogę słuchać w nieskończoność. Mechaniczny i egzotyczny zarazem. Niekończąca się historia. Eksplozja.



Zwróćcie także uwagę na „Wall Street”. Gdyby Wagner żył i nie zbrzydłyby mu nowoczesne brzmienia, pewnie zwariowałby na punkcie tego numeru. Mocny, monumentalny, rytmiczny.



Płyta momentami może wydać się męcząca. To zabawa tylko dla twardych zawodników. Nie przypadł mi do gustu wokal Gary'ego Numana z utworu „My Machines”, a także cała aranżacja utworu. Zmęczenie rekompensuje „Dominican Fade” z afrobrzmiącym motywem - kawałek, który nie powala, ale wpada w ucho i porusza biodra. Wręcz epicki jest z kolei „White Electric”. Trochę jak Mike Oldfield na prochach.

Płytę polecam, choć nie dla tej części fanów alternatywnego czy eksperymentalnego rocka, którzy od czasu do czasu muszą sobie posłuchać jakiejś smętnej solówki gitarowej. Album jest nierówny, z pewnością słabszy od debiutanckiego, ale i tak warto, by znalazł się w waszej domowej kolekcji. Nawet jeśli uznacie, że niektóre utwory ciągną się jak owa balonowa różowa guma z okładki. Czy co to tam jest.

Ostatnie wpisy