Widzenia nad rzeką Hudson

Widzenia nad rzeką Hudson

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
W Nowym Jorku mieszka ponad 8 milionów osób, zamkniętych na terenie 783,8 km², zaś na obszarze metropolitalnym ta liczba sięga około 20 milionów (zależy w jaki sposób wytyczymy granice) – to więcej niż połowa Polski. Nowojorskie metro posiada 26 linii, 369 km tras i żyje w nich około 2 mln szczurów, które bez żadnych problemów można zobaczyć przemykające między szynami. Najbardziej zatłoczonym miejscem jest Times Square, zwany skrzyżowaniem świata, gdzie prócz afiszów reklamowych i budynków teatrów broadwayowskich znajduje się również miejsce poboru żołnierzy (cztery kategorie – Army, Navy, Air Force, Marines). Metropolitan Museum odnotowuje rocznie 5 mln zwiedzających, więc nawet jeśli co druga osoba kupi bilet za sugerowaną cenę 12 dolarów, to roczny dochód muzeum wyniesie 30 mln – ja byłam jedną z nich.
Dzień pierwszy
Nowy Jork to miejsce dla osób, które żyją szybko, myślą szybko i chcą pracować. Tu nie sposób zwolnić tempa, bo wokoło ludzie będą dalej biegli przed siebie. Wall Street zaczyna pracę o 6.00 rano, kończy o 17.00, potem maklerzy idą do horrendalnie drogich restauracji, wracają do domu, aby się przespać i zaczynają od początku. Na Manhattanie nie ma życia rodzinnego – jest praca i życie towarzyskie, zaś po czterdziestce bogaci traderzy kupują domy na Florydzie i wyprowadzają się tam na zasłużoną emeryturę. Przy czym styl życia nie jest obciążony konkretnymi standardami – każdy robi, co chce. Ludzie żyją jak chcą, jedzą jak chcą, rozmawiają, biegają. Obok siebie przechodzą Azjaci, Arabowie, czarnoskórzy, Hindusi, Żydzi, również Hiszpanie, Holendrzy, Niemcy, Francuzi, Polacy – generalnie wszyscy. Podobno można usłyszeć tu aż 800 różnych języków. Każdy pilnuje swoich interesów, swoich myśli, swoich problemów i swojego trybu życia – łączy ich znajomość angielskiego i iPhone w kieszeni.
Między mniejszościami nie ma nadmiernej interakcji, bo być nie może – inaczej nie znieśliby swojej odmienności. Nie sposób zrozumieć i zaakceptować wszystkie kultury, jedynym wyjściem jest zignorować część z nich, zdystansować się od nich i zwyczajnie omijać je na ulicy. Nie wiem, czy to dalece posunięta tolerancja, czy już zobojętnienie. W każdym razie pewne jest, że w Nowym Jorku może żyć każdy, o ile jest w stanie znieść odrębność innych osób.

Dzień drugi
MoMa to dwa piętra postmodernistycznego chłamu, bardziej przypominającego muzeum komiksu niż galerię obrazów. Lecz jeśli przeżyjemy próbę serii zdjęć kart zapisanych, tym samym słowem lub plakatów głoszących: „anyone telling anything is telling that thing”, lub mądrości Gertrudy Stein: „Rub her coke”, to możemy dopaść schodów prowadzących na trzecie piętro, gdzie mieści się prawdziwy raj artystyczny. Tam Picasso walczy o miejsce z Van Goghem, Renoir próbuje nie przyćmić Warhola, a w rogu, dość niepostrzeżenie wisi autoportret Fridy Kahlo w bliskim sąsiedztwie z dziełem Diego Rivery. Nieuważny zwiedzający może pominąć oryginalne meble Bauhausu lub przepiękny obraz Andrew Wyetha „Christina’s World”, który znajduje sie tuż przy wejściu do windy, jakby stanowił jedynie ozdobę korytarza. Przy czym tych skarbów sztuki współczesnej nie chronią wielowarstwowe szyby i prywatni ochroniarze. W dodatku muzea nowojorskie nie są tak zazdrosne o swoje skarby, jak muzea warszawskie czy londyńskie, i bez trudu można robić zdjęcia wszystkim dziełom sztuki (sądzę, że nawet za selfie z „Gwiaździsta nocą” nikt nie powinien się obrazić). Dość zaskakująca jest atmosfera zupełnej swobody lub wręcz pewnego lekceważenia, zamiast zwykłej powagi i nabożeństwa, jakie spływa na nas w europejskich świątyniach sztuki. Wątpliwości mogłyby jedynie budzić sposoby zabezpieczenia obrazów, ale może, w przypadkach próby ich naruszenia, lasery wysuwają się ze ścian i likwidują intruza. W końcu nie tak daleko jest siedziba FBI, zatem wszystko jest możliwe.

Dzień trzeci
Krótka drzemka w Central Parku pomiędzy kolejnymi punktami zwiedzania. Amerykanie nie mają problemu z prostymi rzeczami: można się wszędzie kłaść się na trawie, nikt cię o nic nie pyta, nikt nie ma pretensji, ani nie patrzy się na ciebie z dezaprobatą. Tu każdy robi to, na co ma ochotę. Facet śpiewa i tańczy w metrze, słuchając muzyki z iPoda, jest okropnie irytujący, ale nikt nie zwróci mu uwagi, nikt nawet krzywo na niego nie spojrzy. Świat tolerancji i jednocześnie świat kierujący się dewizą: „mind your own bussiness”. Czy to dobrze, czy  źle? Trudno stwierdzić, z pewnością inaczej.

Dzień czwarty
Times Square, Broadway i musical dziś wieczorem! Wszędzie ludzie, tłumy ludzi, biegną w jedną i w drugą stronę. Ma się wrażenie, że cały świat się rusza i  nie zatrzymuje się nawet na chwilę. Nikt nie czeka na zmianę świateł, tylko przeciska się między samochodami, jeśli staną w korku. Odnoszę wrażenie, że wszyscy gdzieś się spieszą, nie ma czasu, na nic nie ma czasu, trzeba biec do przodu. Chodzę i zwiedzam, ale sama zaczynam mieć poczucie, że należałoby coś zrobić, coś zbudować lub coś przedsięwziąć – tak łatwo wpaść w amerykańskie tempo. Może to nie kłamstwo, że NYC inspiruje.
W Stanach przede wszystkim chodzi o wolność wyboru, wolność decyzji, tego w co wierzę, co robię, jak to robię, gdzie chodzę, co jem, gdzie się modlę. Dlatego to wszystko można tutaj robić na tysiące sposobów. Wolność od zaściankowości i wolność do niezależności. To oznacza zarówno odpowiedzialność jak i świadomość swojego wyboru.

Obawiam się, że Broadway jest rozrywką silnie przereklamowaną. Nie wiem, czy jest to kwestia nastawienia na konkretną grupę odbiorców – turystów, ale ich głównym celem staje się odegranie show nierzadko z tandetnym żartem i wypaczoną historią. Musical Once był rozczarowujący na każdym polu – pomijając Paula Alexandra Nolana, który ma zarówno piękny głos, jak i duże zdolności aktorskie, to pozostała część zespołu okazała się niestety przeciętna. Nie rozumiem również tendencji do ośmieszenia filmowej adaptacji i wystawiania spektaklu bardziej w formie farsy – odbiera to całą wyjątkowość i delikatność historii Johna Carney’a. Sztuczki taneczne i muzyczne silniej zbliżają tę formę artystyczną do cyrku niż do teatru. W dodatku sprzedawanie jedzenia w holu budynku stanowi w moich oczach zachowanie bardzo nieeleganckie, choć wiem, że na West Endzie dzieje się tak samo. Obawiam się, że zarówno Broadway jak i West End cierpią na tę sama chorobę – sztuczność i tandetność, która ma przyciągnąć szerszą grupę widzów. Jednak przerabianie popularnych filmów na musicale (Billy Elliot, Once, Król Lew, Mamma Mia!) – świadczy o deficycie świeżych pomysłów i nowych historii. Cierpimy na brak młodego Andrew Lloyd Webbera, który stworzyłby podobny hit, jakim w latach osiemdziesiątych były Koty. Jednak teraz przedstawienia na Broadwayu nie są warte ani naszego czasu, ani pieniędzy – w szczególności za cenę biletu 140 dolarów sztuka.

Dzień piąty
Zamiast dwóch wież stoi obecnie zupełnie nowy i świeżo otworzony One Word Trade Centre. Razem z iglicą budynek sięga 541 metrów, czyli 1776 stóp, co stanowi odniesienie do roku ustanowienia Deklaracji Niepodległości. Dla porównania wysokość Pałacu Kultury i Nauki to 237 metrów (co wynosi 777 stóp i mogłoby się odnosić do zjazdu w Paderborn, gdzie wodzowie większości plemion saskich złożyli przysięgę wierności Karolowi Wielkiemu).
Jeśli mam być szczera, to gdyby pojawiliby się w Warszawie ambitni przedsiębiorcy pragnący wyrazić siłę naszego narodu w wieżowcach, sięgających nieba i szedłby za tym rozwój gospodarczy, praca i prestiż, nie miałabym nic przeciwko temu. W końcu to nawet ładnie wygląda.

Widziałam film Dinesha D’Souza America: Imagine the World Without Her. Pomijając patetyczne elementy związane z historią USA, to rewelacyjna ilustracja coraz silniejszego lewicowego ruchu politycznego, którego produktem jest prezydentura Obamy. D’Souza stawia śmiałą tezę, że ruch lewicowy, ukazujący Amerykę jako chciwe mocarstwo, budujące swoje bogactwo na wykorzystywaniu innych narodów (obrabowanie Indian, niewolnictwo Murzynów), na ludobójstwie i grabieży, jest ruchem, który pragnie zniszczyć zarówno podstawy ideologiczne, jak i ekonomiczne, na których oparte jest imperium USA. Przy czym podobne tezy są przedmiotem szerszej dyskusji, wpisującej się w moralny atak na kapitalizm, jakiej liderami są Howard Zinn, Ward Churchill, Bill Ayers i Noam Chomsky. Zdaniem D’Souza nie można odeprzeć tego natarcia jedynie argumentując, że kapitalizm jest wydajnym systemem, należy udowodnić, że założenia te są u podstawy fałszywe. Trzeba spytać, co oznacza szumnie głoszone przez Obamę określenie: fare share i w jaki sposób ma on zamiar wyrównać zarobki Amerykanów? Jak się okazuje, obecnie więcej obywateli USA ma nastawienie lewicowe a nawet skrajnie lewicowe niż w latach siedemdziesiątych. Chomsky uważa wręcz, że Ameryka jest wrogim mocarstwem, na który jeśli miałby wybór, zrzuciłby bombę atomową. Choć zatem może dość podniośle brzmią słowa: „How badly we need right now Washington, Lincoln, Reagan. But we don’t have them. But we do have us”, to jednak dobrze oddają odpowiedzialność, jaką wciąż czują się obciążeni Amerykanie. My w Polsce staramy się być często apolityczni, nie opowiadać się po żadnej ze stron, bo obydwie wydają nam się rozczarowujące. Oni jednak przy pierwszej rozmowie na temat ideologii pytają, czy ktoś jest republikaninem czy demokratą – to zmusza do pewnej konfrontacji z własnymi poglądami lub w ogóle do rozpoczęcia ich kształtowania. Filmy D’Souzy prowokują do refleksji, dlatego warto je oglądać niezależnie od opcji światopoglądowej.

Dzień szósty
Kupiłam amerykańskiego precla w budce na ulicy przy wejściu do Central Parku. Na hot doga czy hamburgera nie starczyło mi odwagi. Precel ohydny – suchy, o smaku papieru i za słony. Póki co, najgorzej wydane 4 dolary. Ale cóż, czego się nie robi dla lokalnego kolorytu. Przynajmniej miałam czym nakarmić wróble.

Dzień siódmy
Metropolitan Museum to nie muzeum, to labirynt, to w pełni skończona całość, która zawiera każdy rodzaj sztuki, przykład każdego nurtu i każdego okresu – od starożytności po współczesność, od Afryki przez Azję i Europę do Ameryki. To sztuka i historia świata w miniaturze. Nie trzeba opuszczać Nowego Jorku, by to wszystko poznać.
Do muzeum zostały przetransportowane całe pomieszczenia z Europy: sale pałacowe i zamkowe, sklepienia kościołów, bramy. Przykładowo wnętrze kościoła francuskiego wraz z drewnianą polichromią z lat 1530-50 lub Reiche Stübe (bogaty pokój) z Schlössli (pałacyk) należącego do Johanna Gaudenza von Capola ze Szwajcarii. Jest również cała sypialnia z Palazzo Sagredo z Wenecji przeniesiona w każdym detalu: łóżko, narzuta, krzesła, lustra, malowane komody, a przede wszystkim jedwabne tapety, kupidyny zaplatane w girlandy kamiennych kwiatów i podtrzymujące obraz umieszczony na suficie. Każdy ktokolwiek tu wejdzie musi nieuchronnie pomyśleć: jak to jest się budzić codziennie rano w takiej sypialni? Czy wstawanie w takim luksusie to lepsze wstawanie?
Jestem w głównym holu wypełnionym rzeźbą amerykańską. Co robią ludzie niezależnie od narodowości czy wieku? Przede wszystkim fotografują, cykają zdjęcia: ja z Dianą Augusta Saint-Gaudensa lub moja trzyletnia córka z Alegorią wieczoru Rockstulla oraz selfie z Damą tańczącą z winoroślą Frishmutha. Czy to chodzi o formę zachwytu, o posiadanie, utrwalanie, czy o zyskiwanie popularności na Facebooku? Byłem, widziałem, a teraz nikt mi nie zabierze, może jedynie zazdrościć.
Zgubiłam się. Wydawało mi się, że wszystko mam ułożone i mój zmysł przestrzenny lokalizuje poszczególne korytarze, ale potem pojawił się labirynt pokojów, z których każdy był stylizowany na wnętrze pałacu, kościoła, klasztoru, sal rycerskich i balowych, że w końcu zgubiłam się w tym wszystkim. Dotarłam do rzymskiej fontanny i dobrze nie wiem, gdzie jestem. Obok Perseusz z głową Meduzy dłuta Canovy (ostatni raz Canovę widziałam w zamku w Leżajsku), a na półpiętrze dostrzegam Prerafaelitów. Mój Boże, co to jest za miejsce! Nigdy już stąd nie wyjdę.

Dzień ósmy
Grand Central Terminal, shopping and break in Central Park. Tylko czemu tu jest tyle ludzi?! Mnóstwo ludzi, wszystkich narodowości – chodzą, kupują, rozmawiają między sobą, brudzą, śmierdzą. Mein Gott, zero wytchnienia. Czy oni wszyscy nie powinni być na wakacjach? Teraz już wiem, dlaczego niektórzy bywają neurotyczni, a niektórzy bardzo neurotyczni.

Zdziwiło mnie, że w budynku Grand Central, w części restauracyjnej, nie ma ani jednego McDonalda, KFC, Pizzy Hut czy Starbucksa. Jest za to Ciao Bella z lodami, Chirping Chicken, jest Eta Pita i Feng Shili z chińskim jedzeniem oraz Mendy’s z rybami, jest sushi na wynos i Shake Shack – z najlepszymi burgerami. Znowu jest bardzo wiele osób różnych narodowości, przy czym to głównie turyści. Każdy produkuje brud, każdy zostawia swoje śmieci, swój nieporządek. Siedzę pod eleganckim i dość enigmatycznym szyldem głoszącym: „There is no such thing as the wrong time, there is no such thing as the right time” i zastanawiam się, czy to dobry czas na chiński makaron z kurczakiem.

Nadmierna kurtuazja w sklepach jest bardzo męcząca – te ciągłe pytania: „How are you?” w momencie płacenia za produkt, mogą doprowadzić jedynie do mojej irytacji. A co, jeśli zamiast: „fine” odpowiem prawdziwie: „że bolą mnie nogi, że wkurza mnie, że za tygodniowy bilet za metro muszę zapłacić, prawie tyle samo ile w Warszawie za trzy miesiące i że mam dosyć atakujących ze wszystkich stron tłumów”.

Dzień dziewiąty
Najbardziej eleganckim muzeum w Nowym Yorku jest Frick Collection, które mieści się na skrzyżowaniu Piątej Alei i 70 ulicy, w prywatnej willi irlandzkiego miliardera Henry’ego Claya Fricka. Jadalnia udekorowana portretami brytyjskich arystokratek pędzla Gainsborough, w holu wisi najsłynniejszy portret Hansa Holbeina Młodszego, ukazujący Thomasa Moora – filozofa, doradcę króla Henryka VIII i autora Utopii. Pokój Lady Frick zdobi namalowana przez François Boucher seria dekoracji ściennych dla Madame de Pompadour. W przedpokoju prowadzącym do Garden Court znajduje się jedna z wielu Lekcji tańca Degas oraz Dama ze służącąOficer i śmiejąca się dziewczyna Johannesa Vermeera. Przykuwa wzrok rezolutnie patrząca na nas Comtesse d’Haussonville pędzla Jeana Ingresa, w bladoniebieskiej sukni, opierająca się o kominek, przy czym w rogu pokoju widać fragment niezaścielonego łóżka. Jeśli już trudno uwierzyć, by jeden człowiek posiadał w prywatnej kolekcji wszystkie te skarby, to należy przenieść się do oryginalnie przez niego stworzonej galerii. Frick był potężnym mężczyzną zarówno pod względem fizycznym, jak i majątkowym, dlatego wybierał obrazy, które w jakiś sposób oddawały jego charakter. W ten schemat wkomponowuje się autoportret Rembrandta w stroju orientalnym oraz wizerunek surowego Fransa Snydersa namalowany przez Antoniego van Dycka. Lubił również otaczać się pięknymi kobietami, dlatego w jego kolekcji znajduje się m.in. Julia, Lady Peel w fantastycznym kapeluszu oraz Miss Mary Edwards w krwawej sukni, czytająca przemówienie królowej Elżbiety I przed bitwą morską z Hiszpanią. Dom tego przybyłego do USA w 1905 roku przedsiębiorcy, dzięki swojej wielkości, elegancji pomieszczeń, sprzętów, dekoracji i niezwykłej kolekcji dzieł sztuki, bardziej przypomina pałac francuskiego markiza niż siedzibę handlowca żelazem. To najpiękniejsza z kolekcji w Nowym Jorku – daje możliwość kilku godzinnego odcięcia się od świata i spacerować po pokojach pełnych najsłynniejszych obrazów, mając wrażenie, że spaceruje się do domu własnego przyjaciela lub dalekiego krewnego, który łaskawie zgodził się, abyśmy rozejrzeli się po jego gabinecie. Metropolitan Museum, choć nieporównywanie bogatsze, nie pozwala na podobną intymność, dlatego Frick to właśnie wyjątkowe miejsce.

Dzień dziesiąty
Spotkałam chłopaka w metrze w drodze do Union Square, który przechodząc przez wagony, prosił w bardzo elokwentny sposób o pieniądze. Mówił, że ostatnie kilka nocy spędził w pociągu na tej trasie (linia numer 6) i że musi uzbierać 50 dolarów, aby wynająć pokój na Brooklynie, gdzie będzie normalna łazienka i będzie w końcu mógł wziąć prysznic. Krzyczał na cały wagon, że nie prosi o wiele, może być 25 centów, dolar, 2 dolary, jedzenie, uśmiech, ciepłe słowo. Mówił, że ma już 15 dolków i że musi dać radę do wieczora (była wtedy 15.30). No i oczywiście wszyscy go ignorowali. Nie wiem, czy kłamał, ale wyglądał na bardzo inteligentnego. Kiedy przechodził między siedzeniami, rzucił: „You’re gorgeous”. Spytałam w odpowiedzi: „Why do you live like this?”. Z pełnym cwaniactwem, na jaki stać tylko takich wyrośniętych Gavroche’ów jak on, podszedł do mnie i odparł, że skończył college, jego rodzice nie żyją, że pracował wcześniej jako kucharz, ale gdy robota się skończyła, to nie mógł już znaleźć nowej. Żyje teraz w metrze – skończył, uśmiechając się do mnie brudnymi zębami.
To jednak zaczęło być interesujące, bo rzeczywiście nie wyglądał na zwykłego żebraka. Obudziła się we mnie ciekawość dziennikarska i zaproponowałam odważnie: „Postawię Ci kawę i możesz opowiedzieć mi swoją historię. Pracuję dla polskiego magazynu i chcę napisać o Nowym Yorku”. Trochę się zdziwił i jednocześnie bardzo ucieszył, ale odpowiedział z zakłopotaniem: „Teraz jestem w pracy, ale potem możemy się spotkać. Może zapiszesz sobie mój numer?”. No i dostałam jego numer. Nie zadzwonię, bo to był cwaniak, nawet jeśli poszkodowany przez los, to za wysoka liga dla mnie, wymaga żelaznej odporności Davida Wildsteina. No i nie ukrywajmy, mam ciekawsze plany na wieczór. Tym niemniej Nowy Jork jest pełen historii.

Ten kraj jest wyjątkowy, ponieważ jest oparty na refleksji i wyborze. Wszyscy Amerykanie to w jakiś sposób imigranci, jeśli nie bezpośredni, to wiadomo, że ich przodkowie na pewnym etapie musieli przyjechać do Ameryki (dobitnie świadczy o tym Ellis Island). Oznacza to jednak, że dokonali takiego wyboru, że zdobyli się na wysiłek i ryzyko, aby przepłynąć ocean i budować nową przyszłość w nowym świecie. Jest u podstawy tego zamierzenia coś wyjątkowego, choć oczywiście z zachwytem nie należy przesadzać. Ulice w NYC nie płyną mlekiem i miodem, ale są wyłożone czarnymi poprzyklejanymi gumami do żucia. Nie ma pracy dla wszystkich, ceny szczególnie produktów spożywczych są bardzo wysokie. Jednak ten konglomerat narodowości, kolorów, pomysłów i możliwości okazuje się wyzywający. Może jest w tym coś z pragnień Raskolnikowa, ale to miasto zaprasza, aby sprawdzić samego siebie, by zobaczyć, ile jest się wartym. W końcu nie chcielibyście wiedzieć, ile w was samodzielności i przedsiębiorczości? Nie chcielibyście sami spróbować, jak smakuje american dream?

Ostatnie wpisy

  • Lotnictwo amatorskie dalej w opłakanym stanie25 lip 2018, 20:15Coraz częściej nasza nowa, z dawna wyczekiwana władza, grzęźnie w zaniechaniach, w porzucaniu szumnie rozpoczętych projektów, w unikaniu rozwiązywania problemów, które były głównymi hasłami wyborczymi. A przecież samo zwalczanie przestępczości i...
  • Dlaczego spotkanie Trump-Kim odbędzie się w Singapurze?11 cze 2018, 13:02Pomimo różnego rodzaju politycznych i dyplomatycznych przepychanek Donald Trump, prezydent Stanów Zjednoczonych spotka się z Kim Dzong Unem, przywódcą Korei Północnej. Polski ambasador w Singapurze tłumaczy wybór i znaczenie lokalizacji szczytu.
  • Debiutantki znowu zabłysły na Nocy Muzeów w Wilanowie20 maj 2018, 23:01Noc Muzeów w Wilanowie ponownie uświetnił pokaz mody w strojach epokowych w wykonaniu Debiutantek. Tym razem wcieliły się one w rolę femme fatale z lat 20-tych i 30-tych. W luźnych, połyskujących sukienkach z piórami, krótkich fryzurach i fifką w...
  • Problemy z lotnictwem amatorskim. Ogromne poruszenie w środowisku11 maj 2018, 19:15Ogromne poruszenie w środowisku polskiego lotnictwa amatorskiego w związku z zapowiedzią wdrożenia angielskich a nie czeskich rozwiązań prawnych regulujących lotnictwo ultralekkie. Polska tym samym w sprawie lotnictwa przestaje być solidarna z...
  • Debiutantki ponownie zatańczyły walca25 kwi 2018, 14:29W głównej auli Politechniki Warszawskiej odbył się kolejny bal Debiutantek. Dziewczęta w parach z tancerzami z ZPiT UW „Warszawianka” zatańczyły poloneza oraz walca do muzyki Wojciecha Kilara z "Ziemi Obiecanej". Impreza odbyła się pod hasłem...