W ostatnim wpisie troszkę sobie pożartowaliśmy o dopalaczach i metodach walki z nimi.A teraz na poważnie. Co zrobić z dopalaczami?
Jak widać, w perspektywie kilkunastu ostatnich dni, wszystkie konwencjonalne metody walki z dopalaczami są nieskuteczne. Do tego stopnia, że ci, którzy dystrybuowali „mocarza” są już na wolności.
Natomiast rozwiązanie, wbrew pozorom, jest bardzo proste i od trzech lat postulowane na poziomie parlamentarnym przez trzy osoby: posła Rajmunda Milera (PO), p.o. głównego inspektora sanitarnego Pawła Posobkiewicza oraz moją skromną osobę. O skuteczności i słuszności tej metody może świadczyć chociażby to, że p.o. głównego inspektora sanitarnego, Paweł Posobkiewicz, mimo wygrania konkursu nigdy nie został mianowany na Inspektora przez ministra Arłukowicza. A gdy ministerstwo objął prof. Zembala natychmiast rozpisano nowy konkurs na to stanowisko. Czego tak boją się ministrowie z PO?
Dopalaczy.
Według Stefana Niesiołowskiego to narkotyk. Według sprzedawców – przedmiot kolekcjonerski. Według niedawno przyjętej ustawy – preparat zawierający środki psychotropowe. A w rzeczywistości klasyfikacja dopalacza jest znacznie prostsza, ponieważ dopalacz to suplement diety. Dlatego, że nie można go ścigać jako narkotyku z powodu bliżej nieokreślonego składu. Nie jest też lekiem ani wyrobem medycznym ani tym bardziej preparatem biobójczym. Nie jest też środkiem spożywczym. Musi być więc klasyfikowany wraz z innymi suplementami diety, np. razem z cudownymi preparatami typu „połkniesz tabletkę –widzisz lepiej – wyglądasz lepiej – słyszysz lepiej – nie bolą cię zęby”.
Wróćmy do początku. W jakiej postaci występują dopalacze?
Najczęściej są to tabletki, rzadziej proszek lub syrop. Jedyną rzeczą, którą różnią się od suplementu diety to skład (nie spotkałem dopalacza wstrzykiwanego bezpośrednio do krwioobiegu). Czyli mamy tutaj doczynienia z nawykiem konsumpcji „czegoś lekopodobnego”. Należy więc doprowadzić ustawowo do następującej, prostej sytuacji: jeżeli chcesz wytwarzać lub dystrybuować „coś” co przypomina sobą lek (suplement diety), to: musisz zarejestrować swoją wytwórnię jako wytwórca żywności, w przypadku gdy żywność ta nie jest pochodzenia naturalnego – kiełbasa, mleko, itp. – musisz posiadać certyfikat potwierdzający, że twój preparat czemuś służy. Dodatkowym obostrzeniem byłaby konieczność sprzedawania tych produktów wyłącznie w sieci aptecznej lub za specjalnym zezwoleniem – ogólnodostępnie, przedstawianie instrukcji użycia wraz z zatwierdzonym oddziaływaniem i po trzecie – zakaz reklamy w mediach ogólnodostępnych, za wyjątkiem mediów branżowych. Ustawa ta również wprowadzałyby sankcje: cywilne, administracyjne i karne. Za wytwarzanie bez odpowiednich certyfikatów, za handel bez odpowiednich zezwoleń, za wwóz na teren kraju preparatu nieposiadającego rejestracji w Polsce.
Jaki byłby to oręż?
W świetle dzisiaj obowiązującej ustawy „antydopalaczowej”, organy muszą czekać aż ktoś wyprodukuje preparat z zabronionym środkiem. I dopiero wtedy mogą przystąpić do działania. A gdy środek nie znajduje się na liście środków zabronionych – po przesłuchaniu wypuszcza się „producenta” do domu.
Według nowej wersji ustawy, już na etapie produkcji można by skutecznie ścigać za to, że ktoś w ogóle produkuje niezarejestrowany produkt.
Etap dystrybucji – każda osoba sprzedająca jakikolwiek suplement diety bez odpowiedniego zezwolenia byłaby natychmiast i z automatu ścigana. Przecież żaden aptekarz nigdy nie odważyłby się sprzedać pokątnie dopalacza – karą byłaby utrata koncesji. To samo dotyczyłoby podmiotów uprawnionych.
Jak łatwo można się domyśleć, walka organów państwa z dopalaczami byłaby łatwa, szybka i przyjemna.
Wprawdzie wtedy mogłyby się pojawić dopalacze w nowych postaciach. Na przykład ciasteczko „dwa mocarze” albo „mocarna” kiełbasa. Wtedy skład musiałby być zgodny z etykietą lub dokumentacją technologiczną. A wtedy Państwowa Inspekcja Handlowa wiedziałaby co zrobić.
Natomiast rozwiązanie, wbrew pozorom, jest bardzo proste i od trzech lat postulowane na poziomie parlamentarnym przez trzy osoby: posła Rajmunda Milera (PO), p.o. głównego inspektora sanitarnego Pawła Posobkiewicza oraz moją skromną osobę. O skuteczności i słuszności tej metody może świadczyć chociażby to, że p.o. głównego inspektora sanitarnego, Paweł Posobkiewicz, mimo wygrania konkursu nigdy nie został mianowany na Inspektora przez ministra Arłukowicza. A gdy ministerstwo objął prof. Zembala natychmiast rozpisano nowy konkurs na to stanowisko. Czego tak boją się ministrowie z PO?
Dopalaczy.
Według Stefana Niesiołowskiego to narkotyk. Według sprzedawców – przedmiot kolekcjonerski. Według niedawno przyjętej ustawy – preparat zawierający środki psychotropowe. A w rzeczywistości klasyfikacja dopalacza jest znacznie prostsza, ponieważ dopalacz to suplement diety. Dlatego, że nie można go ścigać jako narkotyku z powodu bliżej nieokreślonego składu. Nie jest też lekiem ani wyrobem medycznym ani tym bardziej preparatem biobójczym. Nie jest też środkiem spożywczym. Musi być więc klasyfikowany wraz z innymi suplementami diety, np. razem z cudownymi preparatami typu „połkniesz tabletkę –widzisz lepiej – wyglądasz lepiej – słyszysz lepiej – nie bolą cię zęby”.
Wróćmy do początku. W jakiej postaci występują dopalacze?
Najczęściej są to tabletki, rzadziej proszek lub syrop. Jedyną rzeczą, którą różnią się od suplementu diety to skład (nie spotkałem dopalacza wstrzykiwanego bezpośrednio do krwioobiegu). Czyli mamy tutaj doczynienia z nawykiem konsumpcji „czegoś lekopodobnego”. Należy więc doprowadzić ustawowo do następującej, prostej sytuacji: jeżeli chcesz wytwarzać lub dystrybuować „coś” co przypomina sobą lek (suplement diety), to: musisz zarejestrować swoją wytwórnię jako wytwórca żywności, w przypadku gdy żywność ta nie jest pochodzenia naturalnego – kiełbasa, mleko, itp. – musisz posiadać certyfikat potwierdzający, że twój preparat czemuś służy. Dodatkowym obostrzeniem byłaby konieczność sprzedawania tych produktów wyłącznie w sieci aptecznej lub za specjalnym zezwoleniem – ogólnodostępnie, przedstawianie instrukcji użycia wraz z zatwierdzonym oddziaływaniem i po trzecie – zakaz reklamy w mediach ogólnodostępnych, za wyjątkiem mediów branżowych. Ustawa ta również wprowadzałyby sankcje: cywilne, administracyjne i karne. Za wytwarzanie bez odpowiednich certyfikatów, za handel bez odpowiednich zezwoleń, za wwóz na teren kraju preparatu nieposiadającego rejestracji w Polsce.
Jaki byłby to oręż?
W świetle dzisiaj obowiązującej ustawy „antydopalaczowej”, organy muszą czekać aż ktoś wyprodukuje preparat z zabronionym środkiem. I dopiero wtedy mogą przystąpić do działania. A gdy środek nie znajduje się na liście środków zabronionych – po przesłuchaniu wypuszcza się „producenta” do domu.
Według nowej wersji ustawy, już na etapie produkcji można by skutecznie ścigać za to, że ktoś w ogóle produkuje niezarejestrowany produkt.
Etap dystrybucji – każda osoba sprzedająca jakikolwiek suplement diety bez odpowiedniego zezwolenia byłaby natychmiast i z automatu ścigana. Przecież żaden aptekarz nigdy nie odważyłby się sprzedać pokątnie dopalacza – karą byłaby utrata koncesji. To samo dotyczyłoby podmiotów uprawnionych.
Jak łatwo można się domyśleć, walka organów państwa z dopalaczami byłaby łatwa, szybka i przyjemna.
Wprawdzie wtedy mogłyby się pojawić dopalacze w nowych postaciach. Na przykład ciasteczko „dwa mocarze” albo „mocarna” kiełbasa. Wtedy skład musiałby być zgodny z etykietą lub dokumentacją technologiczną. A wtedy Państwowa Inspekcja Handlowa wiedziałaby co zrobić.