Czy polityka bez wojny jest możliwa?

Czy polityka bez wojny jest możliwa?

Paweł Adamowicz
Paweł Adamowicz Źródło: Newspix.pl / Michal Fludra
Być może tym razem zmiana nie przyjdzie z wewnątrz, tylko z boku. Polska samorządowa pokazała siłę i doniosłość, wobec której polityka rodem z Wiejskiej może jedynie pochylić w zawstydzeniu czoła.

Nad drzwiami do gdańskiego Ratusza dwa lwy trzymają herb. W tym jednym, jedynym miejscu – zwierzęta patrzą w tym samym kierunku. We wszystkich innych wersjach gdańskiego herbu, lwy patrzą na wprost siebie, na tarczę, albo ludzi. Wedle gdańskiej legendy, lwy nad ratuszem „obróciły głowy” w tę samą stronę, wyczekując – tak jak całe miasto – przyjazdu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Gdańskowi groziło wówczas niebezpieczeństwo ze strony Prus, rajcowie jedynego ratunku upatrywali w Rzeczpospolitej. Na próżno.

Dzisiaj lwy nad gdańskim ratuszem wciąż patrzą w jednym kierunku, tym razem żegnając z całym miastem prezydenta Pawła Adamowicza.

Można na gdańskie lwy popatrzeć jeszcze inaczej. Dwie przeciwstawne sobie siły, a między nimi przestrzeń – miasto, wspólnota, kraj. Każda z tych sił jest w jakiś sposób ważna, potrzebna – lwy patrzą z innej strony, perspektywy, siłują się, ale i równoważą. A czasem nawet, w wyjątkowych, dziejowych momentach – potrafią spojrzeć w tę samą stronę.

To był tydzień pełen symboli i przesłania, które jest wołaniem o zmianę, zwłaszcza języka polityki, wyplenienia nienawiści z debaty publicznej. Czy jednak polityka i przestrzeń medialna, bez wojny i nienawiści, jest w Polsce w ogóle możliwa?

„Gdańsk (…) to prawdziwy teatr świata, w którym rozegrały się wszystkie dramaty ludzkości w XX wieku. Jego mieszkańcy doświadczyli tragedii i radosnych uniesień, uczestniczyli w zbiorowych obłędach dwu wielkich fal totalitaryzmu, będąc równocześnie ich ofiarami. Tu podjęto eksperyment Wolnego Miasta, tu rozpoczęła się II wojna światowa, tu zadano decydujący cios komunizmowi”.

Tak pisał o Gdańsku w 1999 r. Donald Tusk (w albumie „Wydarzyło się w Gdańsku”), wówczas wicemarszałek Senatu. Adamowicz był już od roku prezydentem miasta. Lech Kaczyński zaś zaczynał działalność jako minister sprawiedliwości w rządzie Buzka. Dla każdego z nich Gdańsk był wtedy ich miastem, każdy związany był z nim na swój sposób.

Dwa lata później powstały Platforma i PiS. W 2005 zmarł papież, a socjologowie zastanawiali się, czy Pokolenie JPII okaże się jakąś nową siłą społeczną. Do jesiennych wyborów obie formacje rosły jako alternatywa dla chwiejących się coraz bardziej rządów lewicy. Potem, gdy już ludzie zaczęli wierzyć w siłę PO-PiS, wszystko zaczęło się sypać. Pojawił się dziadek z Wehrmachtu i spot z pustą lodówką, potem ostra kampania parlamentarna. Podwójna porażka PO była dla Tuska szokiem. Kiedy więc fiaskiem zakończyły się rozmowy o utworzeniu wspólnego rządu, a Jarosław Kaczyński porozumiał się z Samoobroną i LPR, rów mógł się już tylko pogłębiać. Liderzy obu partii szybko zresztą zrozumieli, że opłaca się podzielić tort polskich emocji między siebie, tworząc de facto polityczny duopol. Sieroty po PO-PiS-ie po obu stronach były spychane na margines, okazały się naiwnymi marzycielami.

Być może najdobitniej znowu zabrzmiało to w Gdańsku, gdzie przed stocznią w 2006 r. padły słynne słowa ze strony Jarosława Kaczyńskiego: - My stoimy tam gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO.

Pamiętam je bardzo dobrze – żeby „skodować setkę” do telewizyjnego materiału, musiałam odtwarzać te słowa dziesiątki razy. Kim byli „oni”? Przeciwnikami politycznymi, krytykami. Wcześniej „Oni” i „My” kojarzyli mi się raczej z rozmowami mistrzyni wywiadu, śp. Teresy Torańskiej. Po tamtym październiku 2006 r. zaczęłam jednak więcej uwagi poświęcać podziałom w solidarnościowej opozycji, które wciąż dominowały nad bieżącą polityką, a są genezą dzisiejszej wojny polsko-polskiej. Jest przy tym swoistym paradoksem, że obie strony są dzisiaj w stanie więcej darować byłym działaczom PZPR, niż sobie nawzajem.

Kiedy w 2007 r. władzę przejęła Platforma z hasłem „polityki miłości”, wojna przeniosła się do dwóch pałaców, małego i dużego – jak mówiło się wtedy o Kancelarii Premiera i Pałacu Prezydenckim. Niemal każdy dzień karmił nas nową odsłoną awantury o samolot czy szczyt w Brukseli. Do dzisiaj dźwięczą w uszach słowa o Szreku i polityczne kpiny z prezydenta Lecha Kaczyńskiego, choćby po ataku w Gruzji.

Aż w końcu był Smoleńsk, który rozdarł najpierw serca, a potem Polskę na pół. Po kilku tygodniach odrętwienia, stuporu na zgliszczach, puściły wszystkie hamulce. Po kolejnym zwycięstwie PO w 2011, obie strony przestały już zupełnie ze sobą rozmawiać. To nie był już jedynie polityczny teatr, ale niechęć tak głęboka, że aż paraliżująca dłonie, niezdolne nawet do gestu powitania. Do prostych słów, które przypominał dziś w homilii abp Sławoj Leszek Głódź – proszę, dziękuję, przepraszam. Zamiast tego rosła nienawiść, padały oskarżenia o „krew na rękach”.

Politykę zdominowały jednocześnie prymitywne przekazy dnia, odbierające samodzielność myślenia tym, którzy je głosili i tym, którzy ich słuchali. Przekazy dnia odebrały debacie publicznej intelektualną godność. Rozum przestał być potrzebny. Nie było już miejsca na żadne niuanse, a jedynie pytanie, kto mocniej przywali. Emocje podążały od bandy do bandy. Zamiast pojedynków retorycznych – odbywały się popisy pałkarskie.

Oczywiście, politycy w tym kopaniu rowu wzajemnej niechęci nie byli odosobnieni. Wspierała ich publiczność, za pośrednictwem części mediów, ale i bezpośrednio – dzięki nowym przestrzeniom emocjonalnej ekspresji, czyli mediom społecznościowym.

Pękła jakakolwiek, minimalna wspólnota w środowisku dziennikarskim. Nie ma w nim dzisiaj zgody co do podstawowych faktów, a każda interpretacja jest równie dozwolona. Ludzie, którzy ponad dekadę temu przy zachowaniu całkowicie odmiennych poglądów, mogli jeszcze bawić się na wspólnych imprezach, dzisiaj nie chcą się znać. Słowo „nie chcą” jest tu kluczowe. Bez autentycznej woli, o żadnej zmianie nie może bowiem być mowy. Ale i o czym tu rozmawiać, jeśli jedna strona odmawia drugiej polskości, czy zarzuca dawnym kolegom reprezentowanie obcych interesów?

Kilka miesięcy temu spotkałam w jednej z radiowych stacji dawnego kolegę z pracy, jednego z czołowych prawicowych publicystów. Tak bardzo nie spodobało mu się to, co mówiłam o działalności środowisk narodowych, że patrząc mi prosto w oczy, uraczył mnie serią wyzwisk. Po kilku godzinach zadzwonił przeprosić, że się uniósł. Ale przecież nadal myśli to samo, nie powie mi nagle – miałaś rację, tak samo jak chyba ja nie umiałabym mu już powiedzieć, że szanuję jego poglądy, tak pełne wykluczenia i nienawiści.

Od czego mógłby więc zacząć się prawdziwy dialog? Czy jest jakieś minimum, na które możemy się zgodzić? Od kilku dni wracam myślami do wyjątkowego projektu cypryjskich dziennikarzy. Podzielone społeczności dziennikarzy z greckiej i tureckiej strony wyspy, stworzyły wspólnie słownik szczególnie wrażliwych słów, opisując ich znaczenie dla każdej ze stron i zastanawiając się, jak zastępować te najbardziej dzielące.

W Polsce dotąd propozycje projektów służących dialogowi kończyły się fiaskiem, gdy okazywało się, że żadna strona tak naprawdę nie chce rozmawiać z drugą, bo jest za daleko i za głęboko. Nawet więc jeśli ktoś wymusi: „proszę, dziękuję, przepraszam” – to przy tych zaszłościach – jedynie przez zaciśnięte zęby.

Publika ten fałsz wyczuje. Dlatego być może tym razem zmiana nie przyjdzie z wewnątrz, tylko z boku.

Morderstwo prezydenta Adamowicza, świadectwo tłumów, które żegnają go ze łzami nie tylko w Gdańsku, skłania do spojrzenia na rzeczywistość polityczną pod innym kątem. Do odkrycia na nowo siły wspólnoty miejskiej, lokalnej. Im bardziej ludzie mają dość polityki na górze, im bardziej czują się w niej wyobcowani, tym bardziej zwracają się ku swoim mniejszym wspólnotom. Polska samorządowa pokazała siłę i doniosłość, wobec której polityka rodem z Wiejskiej może jedynie pochylić w zawstydzeniu czoła.

Gdańsk pokazał Polsce wielkie serce, siłę, moc i trwałość. Otwartość, gościnność, ale i porządek, organizację. Ciągłość, gdy wszystko się zatrzęsło. Pokazał waleczność lekarzy i nieprawdopodobną siłę kobiet – zastępczyni prezydenta, rzeczniczki, a przede wszystkim – żony i córek Adamowicza.

Ich wołanie o „ciszę bez milczenia” to także wołanie o świadome, odpowiedzialne uczestnictwo w życiu publicznym. Jako społeczeństwo romantyków pokazywaliśmy wiele razy, że stać nas na wspaniałe, spontaniczne gesty dobroci, ale już mniej – na pozytywistyczną pracę u podstaw, choćby w pilnowaniu języka debaty publicznej.

Dzisiaj za kształt życia publicznego, utrzymywanie i pogłębianie podziałów, odpowiada obóz rządzący. Za chwilę zacznie się wyborcza kampania. W jej tle będą zaś przebiegać ważne rocznice – już za chwilę – 30 rocznica rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu, w marcu 20-lecie wejścia Polski do NATO, w maju minie zaś 15 lat od przystąpienia do Unii Europejskiej. W czerwcu przypada 30. rocznica czerwcowych wyborów. W jakiej atmosferze przebiegną te wydarzenia? Jak przełożą się na polityczne nastroje?

Jeśli prawdziwą jest teza o tęsknocie za inną polityką, bez wyniszczającej wojny, może to oznaczać zmianę koniunktury. Koniunktura polityczna jest na swój sposób cykliczna, podobnie jak ta w gospodarce i innych dziedzinach. Po latach popytu na „retorykę miłości”, wyborcy chcieli zmiany. Teraz ich nastroje mogą ponownie się przestawiać.

Dawno temu, pewnej bardzo wietrznej zimy, jeden z gorących orędowników rewolucji moralnej prognozował, że tak mocno wieje „gale” - wiatr zmian. Czy teraz wieje z Gdańska?

P.S. Cypryjski słownik można przeczytać tutaj. https://www.osce.org/representative-on-freedom-of-media/387269?download=true

Źródło: Wprost