Kukliński, Jaruzelski i III RP

Kukliński, Jaruzelski i III RP

Dodano:   /  Zmieniono: 
„Rzeczpospolita” w związku ze zbliżającą się rocznicą wypowiedzenia przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego wojny Polakom przypomina postać płk. Ryszarda Kuklińskiego. Chociaż 13 grudnia 1981 roku obaj oficerowie stali już po przeciwnych stronach barykady – to jednak ich postawa w tamtych dniach jest… dość podobna. Podobne są również kontrowersje wokół Jaruzelskiego i Kuklińskiego. Każdy z nich ma zwolenników, którzy nazywają go bohaterem i przeciwników, którzy zarzucają mu zdradę – przy czym miłośnicy jednego, są gorącymi przeciwnikami drugiego.
Zanim w stronę monitora poleci kamień będący wyrazem dezaprobaty dla porównania szlachetnego Kamińskiego z podłym Jaruzelskim (albo odwrotnie), a pod moim adresem posypią się inwektywy z lewa i z prawa może zdążę szybko wyjaśnić o co chodzi i uspokoić nieco nastroje. Otóż Jaruzelskiego i Kuklińskiego łączy to, że w tamtym czasie podjęli dramatyczne decyzje stawiając lojalność wobec samego siebie i własnych poglądów ponad lojalność do swojego państwa i narodu. W przypadku Jaruzelskiego – miłość do socjalizmu i bratniego ZSRR okazała się ważniejsza niż zdanie 10 milionów Polaków, którzy wierchuszkę PZPR wraz ze stacjonującą w Polsce Armią Czerwoną chcieli wysłać na dłuższe wczasy, z których mogliby już w zasadzie nie wracać. Z kolei Kukliński swoją niechęć do Jaruzelskiego et consortes uznał za uczucie istotniejsze niż przywiązanie do złożonej wcześniej przysięgi wojskowej oraz służbę swojemu państwu. Ok, to państwo nie było wprawdzie do końca jego, co nie przeszkadzało mu jednak w noszeniu munduru i wierną służbę ku chwale Ludowego Wojska Polskiego przez ładnych kilkanaście lat (współpracę z CIA Kukliński nawiązał najprawdopodobniej dopiero w 1972 roku, a w armii służył od 1947 roku) – i w tym czasie przygotowywał m.in. plan inwazji LWP na Czechosłowację (sic!).

To jak potoczyły się dalej ich losy świadczy o prawdziwości dość cynicznej formuły mówiącej o tym, że zwycięzcy piszą historię. Najpierw „na górze" był Jaruzelski – zdławił „Solidarność”, utrzymał władzę i został de facto pierwszym w historii Polski przywódcą junty wojskowej. Meldunki Kuklińskiego zaś zostały przez CIA, co można przeczytać we wspomnianej wcześniej publikacji „Rzeczpospolitej”, potraktowane z przymrużeniem oka – a w Polsce pułkownik został uznany za zdrajcę i w 1984 roku zaocznie skazany na karę śmierci. Wszystko zmieniło się w 1989 roku – junta generała Jaruzelskiego wiedziała bowiem jak wyprowadzać czołgi na ulice, ale na gospodarce znała się mniej więcej tak jak Brytyjczycy na sztuce kulinarnej w związku z czym musiała chcąc nie chcąc oddać władzę dawnym przeciwnikom. W ten sposób Kukliński został zrehabilitowany i stał się bohaterem, który z narażeniem życia walczył z krwawym Jaruzelskim. Sam Jaruzelski mógł natomiast liczyć co najwyżej na cios cegłówką od krewkich działaczy Ligi Republikańskiej i dodające mu otuchy felietony pewnego redaktora naczelnego, w pewnej gazecie codziennej, której „nie jest wszystko jedno”.

Czy warto dziś to wszystko przypominać? Warto – z jednego powodu. Mamy tutaj bowiem do czynienia z groźną dla zdrowego rozsądku „regułą wahadła". Z wahadłem jak wiedzą nawet ci, którzy lekcje fizyki poświęcali na podrywanie koleżanek z ławki obok, jest tak, że jeżeli wychyli się je intensywnie w jedną stronę, to siłą rzeczy po jakimś czasie wychyli się ono w drugą, po czym wróci do wcześniejszej pozycji – itd. aż do całkowitego wytracenia szybkości i powrotu do naturalnej, centralnej pozycji. Zanim jednak to się stanie wędrujemy od tezy do antytezy i zamiast wytworzyć z nich syntezę (nie, nie – to nie Marks. Marks pożyczył to tylko od Hegla) powracamy znów do tezy goniąc własny ogon. Tymczasem gdyby tak na chwile zatrzymać wahadło i spojrzeć na całą sprawę chłodno trzeba by dojść do wniosku, że komunistyczna apologia Jaruzelskiego jest tak samo nie na miejscu jak postkomunistyczna beatyfikacja Kuklińskiego.

Znów prosiłbym o chwilowe powstrzymanie się od rzucania ciężkimi przedmiotami w monitor – na co ten, kto zdusił w sobie tę chęć na początku tekstu znów może mieć ochotę. Nie chodzi mi bowiem o powtarzanie za komunistyczną propagandą, że Kukliński to zdrajca i sprzedawczyk na usługach CIA. Chodzi mi natomiast o to, że podjęta przez niego decyzja była de facto groźną aberracją, której pochwała może mieć negatywne skutki dla przyszłości naszego państwa. Kuklińskiego od innych opozycjonistów walczących z ustrojem i szukających wsparcia na zachodzie odróżniało bowiem to, że nosił mundur żołnierza. A od armii, jako od grupy posiadającej monopol na dysponowanie bronią palną różnego kalibru, co daje jej poważną przewagę nad całą resztą społeczeństwa, każde państwo musi wymagać posłuszeństwa. Stąd uroczyste przysięgi wojskowe, apolityczność wojska, czy wprowadzona przez demokrację zasada cywilnej kontroli nad armią. Zarówno Jaruzelski, jak i Kukliński odstąpili od tych zasad. Pierwszy wciągnął całe wojsko w swoje polityczne gierki, których celem było utrzymanie władzy przez komunistyczną klikę. Drugi zaś nie bacząc na kolor noszonego munduru działał na szkodę swojej armii – mimo że robił to ze szlachetnych pobudek.

Co to oznacza dla naszego myśleniu o obu oficerach w III RP? Otóż – abstrahując od moralno-etycznych ocen obu tych postaci nie powinniśmy żadnej z nich nazywać bohaterem. Bo jeśli dziś nazwiemy bohaterem Kuklińskiego to jak nazywać będziemy żołnierza, który dziś podejmie współpracę z rosyjskim wywiadem bo np. uzna, że zaangażowanie polskiego wojska w Afganistanie jest niekorzystne i groźne dla Polski? Wszak walcząc z talibami w nie swojej wojnie narażamy się na odwet Al-Kaidy, który może być groźniejszy niż sankcje USA wprowadzone po 13 grudnia 1981 roku. A jeśli bohaterem nazwiemy Jaruzelskiego – to czy bohaterem byłby też np. gen. Waldemar Skrzypczak, który niezadowolony z decyzji ministra Bogdana Klicha przyjechałby do niego w odwiedziny na czele Brygady Leopardów? Pozwólmy więc wahadłu wrócić do normalnej pozycji.

Każdy ma prawo uznawać bądź Jaruzelskiego, bądź Kuklińskiego za polskiego Konrada Wallenroda. Ale Wallenrodom nie stawia się pomników.

Skończyłem. Teraz już można ciskać w monitor czym popadnie.