Kibole są wśród nas

Kibole są wśród nas

Dodano:   /  Zmieniono: 
Premier jest nie tylko najwyższym urzędnikiem państwowym, ale również politykiem. W związku z tym każda decyzja jaką podejmuje, ma wymiar polityczny. Tak więc mówienie, że wpłynął z powodów politycznych na wojewodów mazowieckiego i wielkopolskiego (swoich podwładnych), aby ci zamknęli stadiony Legii Warszawa i Lecha Poznań, jest truizmem. Wybory, kampania wyborcza? Tak, oczywiście. Ale również interes społeczny.
W Bydgoszczy, po meczu finału Pucharu Polski między drużynami z Warszawy i Poznania, kibole zniszczyli stadion. To ci sami kibole, którzy byli do tej pory hołubieni przez zarządy klubów, władze miast (proszę wczytać się w wypowiedzi prezydenta Poznania, Ryszarda Grobelnego), a nawet przez policję. I tolerowani przez PZPN. Mimo to po finale Pucharu Polski nagle okazało się, że za kiboli nikt nie czuje się odpowiedzialny. PZPN, wskazując jako arenę finałowego meczu stadion nie nadający się do tego rodzaju imprez – umywa ręce. Odpowiedzialności nie ma zamiaru również ponosić wojewoda kujawsko-pomorska, która mogła wydać odmówić PZPN-owi prawa do organizowania meczu właśnie w Bydgoszczy. Niewinni są policjanci, którzy nie zatrzymali nikogo ani jednego (sic!) z demolujących stadion bandytów. Niewinne są kluby.  Nic dziwnego, że premier Tusk postanowił wstrząsnąć Polakami i uświadomić im, że z kibolami walczyć trzeba.

Zamknięcie stadionów to czytelny sygnał - kluby odpowiadają również za swoich kibiców. Jeżeli uważają, że lepiej trzymać sztamę z kibolami - to muszą liczyć się z konsekwencjami swojego wyboru. Ci, którzy narzekają, na stosowanie odpowiedzialności zbiorowej wobec kibiców za wyczyny garstki kiboli, powinni zdać sobie sprawę, że czasem trzeba zrobić krok wstecz, aby potem można było zrobić dwa kroki w przód. Jeśli premier wygra wojnę z kibolami – kibicowanie będzie w Polsce bezpieczniejsze. A co za tym idzie więcej prawdziwych kibiców będzie przychodzić na stadiony. Poza tym należy pamiętać, że już za rok Polska będzie gospodarzem Euro 2012. Jeżeli do tego czasu nie uda się zapanować nad stadionowym bandytyzmem - będzie wstyd na całą Europę, a Polska przez długie lata nie otrzyma prawa do organizacji żadnej poważnej imprezy sportowej. Dlatego akcja "zero tolerancji" wobec kiboli jest godna poparcia.

Kibole objawili się również ostatnio poza stadionami. Na Dolnym Śląsku banda kiboli pod sztandarami związkowymi przeprowadziła szturm na siedzibę zarządu KGHM. Związkowi kibole zaatakowali, bo zarząd nie chciał im przyznać podwyżki – chodziło o dodatkowe 300 złotych brutto do pensji każdego zatrudnionego w KGHM. Każdego – mimo że średnie zarobki w kombinacie znacznie przekraczają średnią krajową i wynoszą obecnie ok. 8600 złotych brutto. Mimo to związkowi kibole nie chcą słyszeć o mniej egalitarnych podwyżkach, powiązanych z efektywnością pracy, wynikami ekonomicznymi miedziowego koncernu i cenami miedzi na świecie. Ma być równo i basta.

Kibole związkowi tak naprawdę walczą jednak o coś innego. Przede wszystkim chodzi im o to, aby KGHM nie został sprywatyzowany, bo to oznaczałoby koniec ich przywilejów. Po drugie – związkowi bonzowie, nie tylko w górnictwie, obawiają się, że projektowane zmiany w ustawie o związkach zawodowych i nadzorze właścicielskim, pozbawią ich posad w radach nadzorczych spółek skarbu państwa. Dlatego walczą jak lwy.

Państwo, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z przejawami bandytyzmu na stadionie, na ulicy, czy w firmie, nie może zostać nie reagować, obawiając się naruszenia interesów określonych grup. Kilku związkowców zostało już zatrzymanych za udział w szturmie na KGHM i postawiono im zarzuty. Miejmy nadzieję, że podobnie będzie z kibolami piłkarskimi. Państwo jest silne, jeśli środków przymusu i represji używa zgodnie z interesem społecznym. Kiedy ich nadużywa albo nie stosuje - pokazuje słabość, która jest niedopuszczalna.