Starcie policji z Solidarnością (aktl.)

Starcie policji z Solidarnością (aktl.)

Dodano:   /  Zmieniono: 
Sześciu rannych policjantów i uderzony kamieniem w głowę fotograf "Super Ekspresu", to bilans starć policji z związkowcami z "Solidarności" przed Kancelarią Premiera.
Protest zorganizowała Komisja Krajowa "Solidarności". Głównymi postulatami było zaprzestanie polityki zwolnień, przestrzegania praw pracowniczych, terminowego wypłacania wynagrodzeń oraz  przywrócenia zasiłków i świadczeń przedemerytalnych.

Protestujący szli przed kancelarię premiera z pięciu miejsc. Podczas manifestacji demonstrujący nieśli transparenty z napisami: "Bezrobocie postępuje, naród podziękuje", "Za starzy do pracy, za  młodzi na śmierć", "Chcemy pracy", "Pracuję aby żyć", "Rząd się chwali, szpitale zawali", "Pracy i chleba-chcemy żyć", "Rząd Millera pracę i zasiłki zabiera" oraz "Solidarność mówi +nie+ oszustom z SLD".

Wznoszono także okrzyki: "Złodzieje", "Gdzie jest Miller", "Precz z Millerem", "Znajdzie się kij na Millera ryj". Wiele okrzyków zawierało wulgarne określenia na rządzących.

Jako pierwsi w swoją "trasę po Warszawie" wyruszyli związkowcy z  Daewoo FSO, następnie "solidarnościowcy" Poczty Polskiej. Obie grupy dotarły na Plac Bankowy, gdzie gromadziła się już kolejna wielotysięczna grupa. Po połączeniu się tych trzech grup głównymi ulicami stolicy wyruszono w stronę Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Do protestujących idących z Pl. Bankowego dołączyła po drodze kolejna grupa - idąca sprzed Zakładów Polfa. W sumie w tej grupie związkowców było ok. 10 tys.

W tym samym czasie z drugiej strony Warszawy - od Ośrodka Sportowego "Stegny" szła druga wielotysięczna manifestacja "S", również kierująca się w stronę Kancelarii Premiera.

W ten sposób z kilku miejsc jednocześnie pod Kancelarię Premiera związkowcy zablokowali Warszawę.

Jako pierwsza przed Kancelarię dotarła grupa idąca ze "Stegien". Po drodze na kilka minut zatrzymała się przed ambasadą rosyjską. Skandowano "Do domu", a w kierunku bramy ambasady rzucano jajkami.

Po dotarciu przed Kancelarię związkowcy rzucili w stronę funkcjonariuszy pilnujących gmachu płonącą kukłę premiera Leszka Millera. Zaczęli też rzucać petardy - zarówno w kierunku gmachu jak i  funkcjonariuszy. Kilka minut później między związkowcami a  policjantami wywiązała się szamotanina: protestujący - oprócz rzucania petard - bili ich pięściami i drzewcami flag. Policja "odpowiedziała" użyciem pałek oraz wezwaniami do zachowania porządku.

Kilka minut później związkowcy odciągnęli podwójną barierkę chroniącą gmach na kilka metrów od policjantów. Funkcjonariusze starali się nie dopuścić do odciągania barierek, po raz kolejny używając pałek.

Organizatorzy wzywali do zachowania porządku, podkreślając, że z  drugiej strony Warszawy "lada moment" nadejdą pozostali związkowcy. Gdy kilka minut później obie grupy się połączyły, przed KPRM było w sumie ponad 20 tys. osób.

Organizatorzy protestu wezwali jego uczestników do ustawienia z powrotem barierek. Związkowcy robiąc to, starali się wepchnąć je na policjantów. Wtedy policja po raz pierwszy użyła armatki wodnej.

Kiedy do Kancelarii udała się delegacja protestujących, by przekazać swoje postulaty, na ulicy przed kancelarią zaczęto wypisywać farbą nazwy powiatów o największym bezrobociu. Część demonstrantów rzucała cały czas petardy i plastikowe butelki w stronę budynku i policjantów. Petycję od związkowców odebrali wiceministrowie gospodarki i pracy oraz infrastruktury.

Część uczestników protestu zaczęła ponownie odciągać barierki i  próbować wdawać się w bijatykę z policjantami. Policjanci użyli gazu, by ich odsunąć. Kiedy związkowcy zaczęli rzucać w ich stronę petardy, policja użyła armatek wodnych.

Przez cały czas z głośników nadawane były komunikaty policyjne o  zachowanie spokoju. Do tego samego wzywał również Śniadek.

Po wyjściu delegacji Śniadek nawoływał uczestników protestu do rozejścia się. Część z nich posłuchała, a część ponowiła swoje ataki na policję, która w samoobronie zaczęła używać gazu. Gdy to nie pomogło, chwilę później policja użyła znów armatek wodnych.

Starcie policji i związkowców trwało kilkanaście minut. Obrażenia odniosło w niej sześciu policjantów - trzech ma poparzenia ciała od petard, jeden ma poważnie stłuczoną nogę, dwóch zostało uderzonych w twarz. Do szpitala trafił zaś fotograf "Super Ekspresu", uderzony kamieniem w głowę.

Po bijatyce związkowcy skierowali się do zaparkowanych przy Torwarze autokarów.

"Przyjechaliśmy tu w ważnych sprawach. Przyjechali tu zdesperowani ludzie, ale związkowcy zachowywali się godnie, jak na skalę problemu. Oczywiście wiem, że byli tacy, którym puściły nerwy" - ocenił przebieg demonstracji szef "Solidarności" Janusz Śniadek. Uważa on natomiast, że użycie przez policję gazu i armatek wodnych było prowokacją. "Nie mam słów potępienia dla działań policji" - oznajmił.

"To po naszej stronie są ranni. Policja zastosowała krótkotrwałe użycie gazu i armatek wodnych. Działała zgodnie z prawem. Te działania były potrzebne, bo demonstrujący zachowywali się bardzo agresywnie" - powiedział rzecznik komendanta stołecznego policji Marek Kubicki. Podkreślił, że manifestacja była legalna i policja "nie miała powodu, żeby +dokuczać+ demonstrantom". Protestujący rzucali w policjantów kijami, śrubami, kulami od łożysk, a niektóre petardy zawierały metalowe elementy, które po wybuchu raniły funkcjonariuszy. "Agresywny tłum nie reagował na wezwania policji do zaprzestania ataków" - dodał.

***

Piątkowy protest spowodował liczne utrudnienia dla mieszkańców stolicy i paraliż komunikacji. Demonstranci szli bowiem powoli w kilkukilometrowych kolumnach, co jakiś czas przystawali i tamowali ruch na skrzyżowaniach. Jadące ulicą Marszałkowską autobusy miejskie z trudem przeciskały się obok kolumny protestujących. Jeździły prawie puste, bo warszawiacy wiedząc o proteście "przypuścili szturm" na metro. Część autobusów w i tak zatłoczonej Warszawie musiała zmienić trasy.

sg, em, pap