Kłamstwo medyczne

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jeśli pacjenci mają przeżyć, służba zdrowia w obecnym kształcie przeżyć nie ma prawa! Możemy wszystkich Polaków leczyć dobrze, czyli oferując wszystkim wszystko, co najlepsze, i to całkowicie z pieniędzy budżetowych (co eufemistycznie nazywa się świadczeniem nieodpłatnym) - powtarzają politycy. Służbę zdrowia mamy świetną i będziemy mieli jeszcze lepszą, jeżeli podatnicy dadzą na nią więcej pieniędzy - dodaje Naczelna Rada Lekarska. Skomercjalizujmy służbę zdrowia, a od razu będzie lepiej - przekonuje minister zdrowia Leszek Sikorski. Jeżeli dodatkowo zapłacimy 3 zł za wizytę u lekarza, będzie już prawie dobrze. Wszyscy tu kłamią.
Po pierwsze, nieodpłatnie można co najwyżej rozdać prezerwatywy wszystkim z grupy podwyższonego ryzyka AIDS. Po drugie, służbę zdrowia mamy taką, jak inne dziedziny życia i gospodarki, czyli bardzo przeciętną. Po trzecie, nie wydajemy na nią za mało pieniędzy, lecz znacznie więcej niż nas stać. Po czwarte, komercjalizacja to próba oszukania rzeczywistości, czyli odłożenia prywatyzacji. Po piąte, symboliczna odpłatność niczego nie załatwi, a nawet pogorszy sytuację, bo płacąc dodatkowe kilka złotych, pacjenci będą więcej wymagać. Żyliśmy w medycznym kłamstwie i nadal w nim tkwimy.

Dwie mafie

- Żaden system nie wytrzyma konieczności płacenia geometrycznie rosnących sum za leczenie wszystkich. Bezpłatna służba zdrowia to oszustwo, szkodliwy mit - mówi Andrzej Wojtyła, menedżer medyczny, wiceminister zdrowia w rządzie Jerzego Buzka. - Z medycznego kłamstwa zdają sobie sprawę i lekarze, i politycy. Tylko ani jedni, ani drudzy nie mają odwagi głośno się do tego przyznać, bo przegraliby następne wybory. Tyle że trwanie w kłamstwie to przegrana całego państwa - dodaje prof. Zbigniew Religa. Liczba i zakres świadczeń muszą być ograniczone, jeśli nie będzie bariery finansowej, zadziałają inne: albo korupcja, albo kolejki, albo jedno i drugie.

Polski system zdrowotny można określić jako socjalistyczny feudalizm. W tym dziwacznym ustroju znakomicie kooperują dwie mafie: polityczna i lekarska. Interes mafii politycznej polega na kontroli nad drugim co do wielkości funduszem kapitałowym, dysponującym 30 mld zł rocznie, kreującym kilka tysięcy miejsc pracy oraz stwarzającym duże możliwości dodatkowych korzyści. Warunkiem istnienia tej mafii jest polityczne poparcie grupy trzymającej władzę i straszenie tym, jak okropna będzie sytuacja pacjenta po przeprowadzeniu reformy.

"Żyj i pozwól żyć innym" - to hasło wczesnego liberalizmu w naszej służbie zdrowia nakazuje decydentom przymykać oczy na feudalizm panoszący się w klinikach, szpitalach i półprywatnych gabinetach funkcjonujących na obrzeżach "zakładów uspołecznionych". Tam działa biała mafia, która głośno protestuje przeciwko prywatyzacji. Protestuje, bo ona już dawno się sprywatyzowała, tyle tylko, że na państwowym sprzęcie i w opłaconym przez podatnika czasie pracy. Sprywatyzowała się wedle najlepszej - dla siebie - zasady: przejęcia zysków i pozostawienia kosztów finansom publicznym, czyli nam, podatnikom. Nie przypadkiem biała mafia najgłośniej protestuje przeciwko urynkowieniu służby zdrowia. Do czego bowiem miałby być jej przydatny wolny, konkurencyjny rynek, skoro funkcjonuje na rynku najwspanialszym, bo zmonopolizowanym. Do tego, aby okazało się, iż doktor X jest lepszy od profesora Y? Bardziej od niego troszczy się o pacjenta? I bierze znacznie mniej za swoją usługę?

Trzy koszyki usług medycznych

Jak powinien wyglądać sprawny system ochrony zdrowia, wiadomo od dawna. Dominować w nim muszą podmioty prywatne funkcjonujące na konkurencyjnym rynku - tylko wówczas istnieją mechanizmy wymuszające racjonalizację kosztów. System ten musi zawierać elementy bezpośredniego współpłacenia przez pacjenta za porady i procedury medyczne - tylko wtedy istnieje bariera redukująca zbędny popyt i istnieją bodźce dla działań prozdrowotnych. Podstawowe zasady każdej działalności gospodarczej - własność i rynek - nie oznaczają zwolnienia państwa z jego funkcji ani sytuacji, w której biedni pacjenci odcięci zostaliby od opieki medycznej. Raczej przeciwnie, dopiero ich spełnienie stwarza możliwość sensownych działań dla administracji, która może przestać się zastanawiać, ile ślepych kiszek jest w stanie wyciąć szpital w Pułtusku, i skoncentrować się na polityce lekowej, opiece społecznej, lecznictwie specjalistycznym itd.

Prawdopodobnie nie można sprywatyzować i urynkowić całej służby zdrowia. Przeciwko uzasadnionym wyjątkom nikt nie protestuje, podobnie jak przeciwko polityce medycznej państwa, która w kilku segmentach musi tworzyć coś na kształt rynku regulowanego. Współpłacenie przez pacjenta byłoby minimalne w wypadku gwarantowanego koszyka świadczeń podstawowych (I koszyk), wyższe - choć także dotowane z obowiązkowych ubezpieczeń indywidualnych - w wypadku świadczeń specjalistycznych i leków (II koszyk), oraz pełne - współfinansowane z indywidualnych ubezpieczeń dobrowolnych - za świadczenia ponadstandardowe.

Polska jak Turcja

Pod względem jakości opieki medycznej nie powinniśmy porównywać Polski ze Stanami Zjednoczonymi, Niemcami czy Szwajcarią, lecz z Meksykiem, Egiptem albo Turcją. Przeciętnie na pacjenta wydajemy 700 USD rocznie, czyli 2,8 tys. zł. Gdyby wziąć pod uwagę statystyczną polską rodzinę (w modelu dwa plus dwa), okaże się, że na leczenie może ona przeznaczyć 11,2 tys. zł. Taką rodzinę, według cenników usług medycznych, stać na prawie 200 porad ambulatoryjnych rocznie. W zasięgu jej możliwości finansowych jest też na przykład resekcja jelita grubego (5 tys. zł), wszczepienie bypassa naczyniowego (3 tys. zł), proteza kolana (6,7 tys. zł), operacja guza mózgu (2,2 tys. zł).

Schorzenia tanie w leczeniu nie stanowią problemu, gorzej z wysokospecjalistycznymi operacjami szpiku, mózgu, serca, przeszczepem narządów, długotrwałym leczeniem szpitalnym. Zastrzec trzeba, że to jedynie tzw. prawda statystyczna, bo młodsi często nie chorują w ogóle, a starsi o wiele częściej. Ale w ogólnym rozrachunku to właśnie wysokość składki zdrowotnej wyznacza, czego możemy oczekiwać od służby zdrowia nieodpłatnie, za co powinniśmy dopłacić z własnej kieszeni lub ubezpieczenia. Podobne rozwiązanie - wbrew temu, czym straszy biała mafia i czego obawiają się politycy - nie musi być dla społeczeństwa szokiem. Od lat obowiązuje na rynku leków, gdzie pacjenci dokonują wyboru między tanimi lekami generycznymi a droższymi nowej generacji. W krajach o porównywalnym z Polską poziomie rozwoju podobny model przeniesiono na rynek usług medycznych. W Turcji płatne szpitale prywatne od lat konkurują z bezpłatnymi publicznymi. Te ostatnie są bezkonkurencyjne na rynku tańszych usług, prywatne wygrywają zaś na rynku usług droższych, bo oferują nieco niższe ceny. Na korzystanie z nich stać również ludzi stosunkowo ubogich. - Tamtejszy system z jednej strony zachęca do wykupywania prywatnych polis, z drugiej - zniechęca do leczenia niepotrzebnie drogiego - tłumaczy Andrzej Wojtyła.

Darmowy szpital? A dlaczego nie tramwaj?

Choć prawda o konieczności prywatyzacji medycyny dotarła niemal do wszystkich, większość mówi - prywatyzujcie kolegę, nie mnie. Nawet rozumiejący rynek prof. Zbigniew Religa stara się stać po obu stronach barykady. Przeciwko reformie wytacza dwa ważkie argumenty. Po pierwsze, koszt zabiegów wykonywanych w Instytucie Kardiologii idzie w setki tysięcy złotych, czyli byłby niemożliwy do pokrycia z dochodów osobistych nawet wspartych środkami pochodzącymi z prywatnych ubezpieczeń. Po drugie, mówi: "jeśli w Polsce są setki tysięcy ludzi, dla których zasadniczym pożywieniem jest chleb z cukrem, to nie wyobrażam sobie współpłacenia".

Argumenty te są fałszywe. Ktoś musi umrzeć! Zacznijmy od niezwykle drogich zabiegów ratujących życie. Zawsze i wszędzie istnieje brutalny rozdźwięk między teoretyczną możliwością uratowania czyjegoś życia a możliwościami ekonomicznymi. Oznacza to, że trzeba dokonywać dramatycznych wyborów i ktoś musi umrzeć. Takiego wyboru może dokonać lekarz metodami dyskrecjonalnymi. Może być też tak, że zdecydują pieniądze. W takich wypadkach można się opowiedzieć za pierwszym rozwiązaniem. Niech ten straszny ciężar decyzji weźmie na siebie profesor. Tyle tylko, że musi być to decyzja jawna (inaczej grozi nam, że decydować będą pieniądze w postaci łapówki). I nie wyklucza to, aby poza państwowym Instytutem Kardiologii istniały prywatne podmioty wykonujące takie zabiegi za pieniądze z prywatnych ubezpieczeń. Jest oczywiste, że muszą być one stuprocentowo oddzielone od placówek publicznych i poddane drobiazgowej kontroli. Jeżeli dzięki trzeciemu koszykowi ubezpieczeń medycznych powstaną takie prywatne podmioty, to przecież poprawią, a nie pogorszą sytuację.

Michał Zieliński, Violetta Krasnowska