Ratownicy z "Halemby": szliśmy po żywych

Ratownicy z "Halemby": szliśmy po żywych

Dodano:   /  Zmieniono: 
Szliśmy po żywych - mówili ratownicy górniczy, którzy po wielogodzinnej akcji dotarli do zwłok 23 górników, zabitych ponad tysiąc metrów pod ziemią w wyniku wybuchu metanu w kopalni "Halemba" w Rudzie Śląskiej.
Ratownicy - jak mówili dziennikarzom - po cichu liczyli na  cud, jak w styczniu, kiedy - po prawie pięciu dniach - wydobyto Zbigniewa Nowaka, uwięzionego po podziemnym zawale w tym samym chodniku w "Halembie". Jednak widząc panujące na dole warunki, ratownicy realnie oceniali sytuację i wiedzieli, że szanse górników na przeżycie są niewielkie.

"Dwa cuda w jednej kopalni, to nie byłoby za dużo. Każdy chce żyć, czy Zbyszek - bo też akurat po niego szliśmy - czy ci koledzy, co teraz byli. Mógłby zdarzyć się drugi taki cud, ale nie stało się. Przykro nam" - mówił po wyjeździe na powierzchnię ratownik z "Halemby" Jan Gaura, który brał udział w akcji ratowniczej.

"Daliśmy z siebie wszystko, ale wynik jest jaki jest. Człowiek jest przygnębiony, bo szliśmy po żywych. Nie miało tak być. Żal, bezsilność, nic nie można było zrobić. Myśmy robili wszystko, a  jednak nie udało się, nie było takiej możliwości" - dodał ratownik.

Uczestnicy akcji relacjonowali, że wyrobisko po wybuchu wyglądało tragicznie. "Wszystko popalone, czarne, poniszczone" -  mówili. Pracując w aparatach, maskach, w świetle górniczych lampek, ratownicy niewiele widzieli. Na dole było gorąco, ponad 40 stopni Celsjusza. "Najtrudniejsze były warunki, jakie tam panowały, każdy też w jakiś sposób się bał. Tylko głupi się nie  boi" - przyznał Gaura.

Mimo to, żaden z ratowników nie myślał, aby się wycofać. Ratownikiem jest się do końca - mówili. Nie czuli zagrożenia, bo  wiedzieli, że sztab akcji kontroluje sytuację i dba o ich bezpieczeństwo. Atmosfera w rejonie katastrofy była stale monitorowana. Właśnie brak powietrza i zagrożenie wybuchem metanu komplikowało akcję i powodowało, że dwukrotnie trzeba było ją przerywać.

"Nie daliśmy rady (prowadzić akcji nieprzerwanie - PAP), nie  było możliwości. Było takie stężenie metanu, że iskra starczyła i  mogły być następne ofiary. Trzeba było poczekać, przewentylować, wtedy dopiero można było wejść" - mówił jeden z ratowników.

Uczestnicy akcji relacjonowali, że podziemne wyrobiska nie  zostały po wybuchu zawalone, ale połamana została część konstrukcji, m.in. urządzeń do odstawy urobku. "Wszystko jest poskręcane, rozrzucane. Chodniki były drożne, tylko jeśli oni nie  mieli powietrza, jeżeli była temperatura, silny podmuch wybuchu, to w chodniku dzieje się wtedy makabra" - ocenił ratownik.

"To, co na drodze podmuchu, jest wtedy zbierane, gniecione. Kilkutonowe elementy składają się jak pudełka zapałek. Po wybuchu najpierw gazy się rozprężają, rozchodzi ciśnienie, potem wraca. Jeśli człowiek stoi tam na drodze, nie ma szans" - dodał Gaura.

Mimo to pozostawał cień nadziei, że w chodniku wytworzyła się jakaś wolna przestrzeń, gdzie ktoś mógł przeżyć. Taka szansa jest zawsze. Wszystko jednak wskazuje na to, że górnicy zginęli już w  chwili wybuchu.

"Przy tym stężeniu metanu oni się po prostu udusili, nawet nie  spłonęli. Tam była atmosfera beztlenowa. Nawet gdyby mieli aparaty, może by im się jakoś udało. Ale gdy jest wybuch, zabiera wszystko i wszystko jest zwijane. Z takim żywiołem - wybuchem, którego skutki były tak rozległe - szans nie mieli" - ocenił Gaura, który znał wielu górników, którzy byli pod ziemią. Z  niektórymi pracował 22 lata.

"Nie chciałem się z nimi znów w taki sposób spotykać. Ciężej się idzie po kogoś, kogo się zna. Straszny żal. Trzeba się z tym uporać, podejść, włożyć na nosze... Wiedzieliśmy kto tam był, nie  wiedzieliśmy tylko kto jest kto - aparaty zaparowane, maski (...). Rozpoznać kogoś na razie jest ciężko. Dopiero jak na powierzchni oczyszczą, będzie można rozpoznać" - dodał ratownik.

Wtorkowy wybuch metanu w kopalni "Halemba" zabił 23 górników, z czego 15 to pracownicy współpracującej z kopalnią firmy usługowej. Ciała ostatnich ofiar ratownicy odnaleźli w czwartek nad ranem, po blisko 38 godzinach akcji ratowniczej. Okoliczności tragedii, do której doszło 1030 metrów pod ziemią, badają organy nadzoru górniczego i prokuratura. Kopalnię i jej kooperantów skontrolują też Państwowa Inspekcja Pracy i Najwyższa Izba Kontroli.

pap, ss