Prawda, obraz Goslinga arcydziełem nie jest, ale jak na pierwszy film stworzony przez bożyszcze nastolatek, pozytywnie zaskakuje wygórowanymi ambicjami i wyraźną chęcią pokazania Ameryki innej niż ta, którą znamy z obrazów firmowanych nazwiskiem aktora.
W Polsce obejrzeć film na dużym ekranie możemy dzięki inicjatywie Best Film, a zapewniam, że oglądać jest naprawdę co. Bo Gosling-reżyser bardziej niż fabułą opowiada obrazem właśnie, kamerą Benoîta Debiego (Spring Breakers, Enter the Void) budując całkiem intrygującą przestrzeń dla swoich postaci. Tytułowe Lost River to zarośnięte chwastami, pełne pustostanów, wyludniające się miasteczko, w którym Billy (Christina Hendricks), samotna matka dwóch synów, próbuje zachować swój rodzinny dom, na który zęby ostrzy sobie nowy dyrektor lokalnego banku (Ben Mendelsohn). Za rekomendacją szemranego urzędnika kobieta przyjmuje pracę w pobliskim klubie osobliwości, podczas gdy jej starszy syn Bones (Iain De Caestecker) i ich młoda sąsiadka (Saoirse Ronan) popadają w konflikt z nieobliczalnym chuliganem (Matt Smith). Wygląda na to, że na rodzinę Billy i całe Lost River spadła jakaś klątwa. Czy uda się ją zdjąć, nim stanie się jakaś tragedia?
Tak, powyższy skrót pokazuje, że fabuła jest dosyć pretekstowa, ale biorąc pod uwagę, że Gosling w swoim onirycznym debiucie świadomie przywołuje konwencję baśni, na potrzeby tego skromnego filmu sprawdza się ona całkiem dobrze. Myli się krytyk Paul Chambers, pisząc, że Lost River to taki Lynch dla ubogich, bo nawiązania do Blue Velvet (1986) to tylko jeden z wielu elementów, którym młody reżyser buduje świat tytułowego miasteczka (kolejnym jest chociażby synthpopowy romantyzm zapożyczony od Nicholasa Windinga Refna). Główną inspiracją dla Lost River nie jest bowiem estetyka kina Davida Lyncha a oryginalna wizja Ameryki przedstawiona w Gummo (1997) – pełnometrażowym debiucie Harmony’ego Korine’a. W obu filmach oglądamy podupadłą amerykańską prowincję, w której natura zaczyna wygrywać z cywilizacją, w obu filmach przestrzeń na ekranie uwiarygodniana jest obecnością naturszczyków z lokalnej społeczności. Nie bez kozery Gosling na operatora swojego filmu wybrał stałego współpracownika Korine’a, by zdjęcia kręcić w sceneriach bardzo zbliżonych do Gummo.
Korine, Lynch, Refn – Lost River może i jest takim zlepkiem różnych estetyk, ale dzięki dobremu porozumieniu debiutującego reżysera z autorem zdjęć i aktorami, wszystko to układa się w zaskakująco spójną całość, gdzie wszyscy pracują na stworzenie w miarę jednolitej wizji. Gosling w tym wszystkim usilnie szuka swojego własnego stylu, a jego debiut ma oczywiście swoje braki (chociażby dosyć skromny finał, którego symbolika nie dla wszystkich będzie czytelna), ale daleki jestem od wkładania tego filmu do szufladki z napisem „artystyczna fanaberia popularnego aktora”. Nie wiem, czego ludzie spodziewali się po pierwszym filmie Goslinga jako reżysera (może komedii romantycznej z nim samym w roli głównej?), ale jak dla mnie jest to całkiem satysfakcjonujący debiut, dający nadzieję na podobnie ambitne produkcje w przyszłości. To, że Gosling gustuje w innym kinie niż gros fanów jego aktorstwa, nie oznacza jeszcze, że robi złe filmy.
Ocena: 7,5/10