Trudne życie geniusza

Trudne życie geniusza

Dodano:   /  Zmieniono: 
Gdyby Woody Allen nie kręcił filmów, prawdopodobnie musiałby wydawać fortunę na psychoterapeutów. Bo neurotycznemu intelektualiście, trapionemu przez rozmaite fobie i ogarniętemu manią wielkości nie jest łatwo w świecie. W najnowszym filmie „Co nas kręci, co nas podnieca” Allen po raz kolejny opowiada nam z przymrużeniem oka o trudnym życiu ludzi takich jak on, dochodząc ostatecznie do wniosku, że świat nie jest takim złym miejscem. Trzeba tylko brać to, co życie przyniesie.
Oryginalny tytuł filmu brzmi „Whatever works" (w wolnym tłumaczeniu „Bierz co ci życie daje”) i konia z rzędem temu kto zrozumie w jaki sposób polski tłumacz przekształcił go w „Co nas kręci, co nas podnieca”. Zapewne zdecydowały względy marketingowe: polski tytuł sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z obrazem pełnym seksu i namiętności – a to, jak wiadomo, tygrysy lubią najbardziej. Na wszelki wypadek ostrzegam więc: seks odgrywa w tej historii pewną rolę, ale na ekranie go nie doświadczymy. Ale i tak warto wysupłać dwadzieścia parę złotych na bilet.

Film opowiada o kilkunastu miesiącach z życia Borysa Yellnikoffa –podstarzałego naukowca, przeświadczonego o swoim geniuszu (omal nie dostał Nobla w dziedzinie fizyki – o czym wielokrotnie nam w czasie filmu przypomina), który musi żyć w świecie ludzi znacznie mniej genialnych niż on sam. Yellnikoff, jak na geniusza przystało, ma rozliczne problemy ze swoją osobowością – cierpi na depresję, prześladuje go nerwica natręctw (sceny kiedy myje ręce śpiewając „Sto lat" bo tylko tak może odmierzyć czas niezbędny do zmycia z dłoni wszystkich zarazków są przezabawne), boi się ciemności i ma samobójcze ciągoty. To ostatnie doprowadza go zresztą do kalectwa – podejmując próbę skończenia ze swoim genialnym życiem dosłownie wychodzi przez okno, ale po drodze zahacza o gzyms, przez co cały incydent kończy się tylko trwałą kontuzją nogi. Yellnikoff ma też w pogardzie 99 procent przedstawicieli gatunku homo sapiens, którym lubi przypominać jak bardzo są ograniczeni umysłowo. Dostaje się nawet… dzieciom, które Borys uczy gry w szachy (w ten sposób zarabia na życie). Jeśli myślicie, że wasi nauczyciele się nad wami znęcali – po obejrzeniu kilku „lekcji” w wykonaniu bohatera filmu zmienicie zdanie.

Życie opuszczonego przez żonę (trudno wytrzymać z geniuszem!) Yellnikoffa zmienia się, gdy w jego świecie pojawia się Melody – nastoletnia uciekinierka z dobrej, konserwatywnej rodziny, która uosabia wszystko to, czego Yellnikoff w świecie nie lubi. Melody nie jest zbyt rozgarnięta, używa słów nie liczących więcej niż trzy sylaby (podczas gdy Yellnikoff preferuje te liczące pięć i więcej), nihilistyczna filozofia Yellnikoffa jest dla niej czarną magią – ale ma jedną poważną zaletę: nie można jej odmówić urody. Borys broni się przed uznaniem jej za piękną, ale ostatecznie kapituluje, a że Melody jest przy tym opiekuńcza i imponuje jej intelekt podstarzałego geniusza, po kilku miesiącach znajomości para bierze ślub…

I tu zaczyna się prawdziwa komedia – Melody stara się przyswoić sobie poglądy na życie swojego mistrza, ale kiedy próbuje wykładać tę filozofię innym, ma kłopoty z wyrażeniem jej swoimi słowami. W dodatku bardzo szybko w ich życie wkracza matka Melody, opuszczona przez męża, który zdradził ją z jej najlepszą przyjaciółką. Po pewnym czasie pojawia się również ojciec dziewczyny, pragnący odzyskać żonę. W dodatku matka Melody nie akceptuje Borysa i robi wszystko, aby jej córka związała się z młodym i przystojnym Randym. Oprócz niechęci do męża córki rodziców Melody łączy również to, że dotychczas dość opresyjnie traktowali swoją seksualność i własne marzenia – ale liberalny i wyzwolony Nowy York pozwoli im odnaleźć prawdziwych siebie. Finał historii jest dość zaskakujący, ale, jak mówi główny bohater, „trzeba brać to co życie przyniesie".

Jaki jest morał z tej historii? Jak na komedię przystało – optymistyczny. Wprawdzie świat nie jest miejscem idealnym, przechadza się po nim mnóstwo osób, które starają się nie nadużywać swoich szarych komórek, a także kilku znerwicowanych geniuszów, ale mimo wszystko warto próbować jakoś sobie z tą świadomością radzić, bo w tej beczce dziegciu jest przecież łyżka miodu – czyli miłość. I nawet jeśli jest ulotna i ostatecznie prowadzi nas do punktu, w którym znów mamy ochotę wyjść przez okno – to za tym oknem znów może nas czekać miła niespodzianka. Ostatnie zdanie może wydawać się dziwne, ale jeśli ktoś chce w pełni zrozumieć jego sens – musi obejrzeć „Co nas kręci, co nas podnieca". Warto.