Wszystkie spiski Bonda

Wszystkie spiski Bonda

Dodano:   /  Zmieniono: 
Po wielu latach przerwy agent 007 znowu musi się zmagać z wielką tajną organizacją. To przecież dziś największe zagrożenie dla świata. Czy słyszeliście wcześniej o SPECTRE? A może o Hydrze, „W” albo Quantum? To wszystko organizacje przebiegłych przestępców, które albo już rządzą naszym światem, a my w ogóle nie zdajemy sobie z tego sprawy, albo do  tego się właśnie szykują. I tylko James Bond, ewentualnie Kapitan Ameryka czy redaktor Maj, mogą nas przed nimi uratować. W „Spectre”, najnowszej odsłonie filmowej opowieści o Bondzie, znowu pojawia się tego typu zagrożenie. Czemu znowu? Bo tajemnicze wpływowe organizacje przestępcze to niemalże bondowska specjalizacja. Zaczęło się, co prawda, od autentycznej radzieckiej organizacji szpiegowskiej Smiersz, ale dość szybko w filmowych wersjach powieści Fleminga została ona zastąpiona właśnie przez SPECTRE, czasem w  tłumaczeniach spolszczane na WIDMO. Dlaczego tak się stało? Głównie przez naiwność filmowych producentów, którzy myśleli, że jeśli choć trochę złagodzą antysowiecki wydźwięk fabuły, to uda im się wejść z  filmami o 007 do kin państw bloku wschodniego. Oczywiście nic z tego nie  wyszło, ale SPECTRE się przyjęło i stało za większością intryg w filmach z Seanem Connerym. Tyle że wtedy wiedzieliśmy to praktycznie od razu podczas seansu. Twórcy wręcz chwalili się tymi powiązaniami, a biały kot Blofelda (głównego szefa, którego twarz długo pozostawała w cieniu) stał się symbolem zła na wiele lat. W nowych filmach organizacja pozostawała ukryta. Dopiero teraz – w  czwartym filmie z Danielem Craigiem – dowiadujemy się, że wciąż mieliśmy do czynienia z konspiracją, tylko nikt nam o tym nie mówił. Owszem, w  „Quantum of Solace” pojawiła się organizacja Quantum, która wyglądała trochę jak miniwersja starego dobrego SPECTRE. Dziś już jednak wiemy, że  za wszystkim stoi wielka mroczna siła. I Bond zdaje się nie mieć szans w  takiej konfrontacji. Najnowszy film z agentem 007 doprowadził do  kulminacji fabularny twist, który producenci serii sami przed dekadami w  kulturze masowej stworzyli i rozpropagowali. Oczywiście i przed Bondami, gdzieś w klasycznej literaturze, mieliśmy bohaterów, którzy próbowali mierzyć się z wszechmocną tajną organizacją. Tyle że Ian Fleming, a  potem reżyserzy, którzy przenosili jego filmy na ekran, doprowadzili rzecz do perfekcji. Wzięli mianowicie jeden z ulubionych lęków naszej cywilizacji ideę spiskowej teorii dziejów, mrocznych sił rządzących światem zza kulis, które dla własnych korzyści łamią wszelkie reguły, prawa i czerpią z tego zyski po czym świetnie przełożyli go na język fabuły. Za niemal każdym złym geniuszem stoi ta sama organizacja. I to my  wszyscy jesteśmy ofiarami groźnych przestępców. Na szczęście istnieje ktoś, kto za nas stanie do boju. Poniesie straszliwe ofiary, oberwie jak mało kto, ale wygra. W naszym imieniu. Mit Bonda (bo na tym etapie chyba już możemy mówić o micie) przemówił do wszystkich. W historii kultury popularnej mogą się z nim równać pewno tylko „Gwiezdne wojny”. Ale Bonda jest znacznie łatwiej podrabiać. SIŁA AKRONIMU I oto od pół wieku mamy dziesiątki, setki fabuł, w których pojawiają się kolejne organizacje przestępczych geniuszy, wielkie konspiracje, wszechmocni przestępcy działający wspólnie i jeden bohater, który próbuje się z nimi mierzyć. I kimkolwiek by był – Jasonem Bourne’em czy  Jackiem Bauerem (że wymienię tylko wyszkolonych agentów, którzy noszą charakterystyczne inicjały JB) – to zawsze na początku ich historii stoi 007. Oczywiście nie wszyscy traktują wielkie zagrożenie serio. Zwłaszcza że jedna z podstawowych zasad kultury masowej głosi, że im coś jest bardziej wyraziste, tym łatwiej to sparodiować. Biały kot Blofelda, całe SPECTRE, czy jeszcze szerzej – cały Bond, stały się więc celem licznych żartów i parodii. Jak choćby w serialu „Get Smart” (wczesnej produkcji Mela Brooksa), gdzie zła organizacja nazywała się KAOS. Zabawą bondowskimi schematami była też kinowa trylogia o Austinie Powersie czy „Johnny English” z Rowanem Atkinsonem. Ba, nawet animowany „Inspektor Gadżet” miał swojego wroga, klona SPECTRE pod nazwą M.A.D. (Mean And Dirty). Zabawa w akronimy pociągała wielu twórców parodiujących czy pastiszujących Bonda. Dość wspomnieć serial „Man from U.N.C.L.E.” czy cykl młodzieżowych powieści Anthony’ego Horowitza o Aleksie Ryderze, gdzie pojawia się organizacja SCORPIA (Sabotage, CORruPtion, Intelligence and Assassination). Ta  seria, mocno inspirowana przygodami 007, miała niedawno ciekawy epilog. Oto jej twórcę poproszono o stworzenie nowej powieści z Bondem. I od kilku dni mamy (również po polsku) w księgarniach „Cyngiel śmierci” – fabułę, która nie tylko świetnie imituje frazę Fleminga, ale również pięknie wkomponowuje się w jego historie – gościnny występ Pussy Galore umiejscawia tę opowieść o rajdowych wyścigach i kolejnej sowieckiej intrydze tuż po zakończeniu fabuły klasycznego „Goldfingera”. BOND I BEATLESI W ciągu tych 63 lat od pierwszego pojawienia się Jamesa Bonda na kartach powieści „Casino Royale” dziesiątki, setki popkulturowych marek pojawiły się i zniknęły. Tymczasem agent 007 trwa na posterunku i wszystko wskazuje na to, że najnowsza odsłona jego przygód 24. film, najdłuższy z  całej serii będzie kolejnym wielkim przebojem. W czym tkwi jego fenomen? W kilku utalentowanych ludziach i zbiegach okoliczności. Ian Fleming był dobrym, sprawnym pisarzem, który trafił we właściwy moment, kiedy publikował serię swych powieści. Trafił też na świetną parę producentów filmowych Alberta Broccolego i  Harry’ego Saltzmana, którzy zaadaptowali jego powieści na filmy dokładnie takie, jakie wówczas – na początku lat 60. były w zachodniej rozrywce czymś nowym, ciekawym, oryginalnym i potrzebnym. Świat się zmieniał, a kino hollywoodzkie niespecjalnie za tym nadążało. Reguły tworzenia filmów w fabryce snów uniemożliwiały wymyślenie, wyjście poza schemat. I oto z Wielkiej Brytanii nadeszło coś zupełnie nowego – świeże spojrzenie na kulturę popularną. Zresztą przecież nie tylko w filmie. Co ciekawe, 5 października 1962 r., w tym samym dniu, kiedy w kinach pojawił się pierwszy film z Bondem („Dr No”), do sprzedaży trafił pierwszy singiel The Beatles „Love Me Do”. Już wtedy Bond zapisał się raz na zawsze w historii popkultury. A że nigdy jej nie opuścił? To zasługa rodziny Broccolich, gdyż z czasem nadzór nad Bondami po Albercie przejęły jego dzieci Barbara Broccoli i Michael G. Wilson. To oni idealnie wyczuwają trendy i potrzeby współczesnego widza. Umieją trafić nie tylko z obsadzeniem głównego bohatera serii, ale też z  zatrudnieniem dziesiątek innych istotnych osób. Czy można sobie chociażby wyobrazić poprzedniego Bonda, „Skyfall”,bez tytułowej piosenki Adele, którą przecież nagrodzono Oscarem? Choć akurat w „Spectre” piosenka tytułowa w wykonaniu Sama Smitha jest jednym ze słabszych elementów. SMOKING MUSI BYĆ To przecież producenci odpowiadają za odświeżenie serii w ostatnich latach i wreszcie powrót do korzeni. Przywrócenie do życia organizacji SPECTRE idealnie wpisuje się w trwający od kilku lat trend wielkich powrotów i nawiązań do klasyki popkultury. Niemal co tydzień słyszymy o  reanimacji jakiegoś tytułu sprzed lat. Do kin, na ekrany telewizorów, do  gier komputerowych, komiksów czy książek co i rusz wraca marka, której tytuł znamy od dekad. Przecież w 2015 r. już oglądaliśmy dwie wysokobudżetowe wersje seriali telewizyjnych z lat 60. Produkcji, które w swych klasycznych odsłonach próbowały właśnie nawiązywać do  popularności serii bondowskiej. To „Kryptonim U.N.C.L.E.” (oryginalnie w  amerykańskiej telewizji w latach 1964-1968) i „Mission: Impossible – Rogue Nation”. Ten ostatni to co prawda piąty kinowy film z Tomem Cruise’em, ale  najpierw był serial w latach 1966-1973. To, oczywiście, opowieść o  agencie specjalnym, który musi co tydzień ratować świat przed złymi konspiracjami. Na początku tego wszystkiego był Bond. A dziś musi on konkurować z pozostałymi bohaterami i przy każdej odsłonie udowadniać, że wciąż jest samcem alfa. I jak widać daje radę. Oczywiście przez lata nabrał rozpędu, który jest nie do przecenienia. Wszystkie bondowskie chwyty to coś, na co po prostu czekamy. Niczym na program obowiązkowy podczas zawodów w jeździe figurowej na  łyżwach. Wiemy, że musi być piosenka, wykwintne napisy, spektakularny teaser przed czołówką, muszą być piękne kobiety (w najnowszym filmie agent 007 romansuje z wciąż zachwycającą 50-latką Monicą Bellucci), smoking, kilka charakterystycznych sytuacji i dialogów. Trzeba przyznać, że moment, w którym Craig wymawia w najnowszym filmie swoją kultową frazę „Bond. James Bond”, naprawdę robi wrażenie. Czekamy na to wszystko z utęsknieniem. Na drinka, na nowy samochód, na gadżety od Q czy wieczne niezadowolenie M, czyli szefa Bonda, którego świetnie gra Ralph Fiennes. I dostajemy to wszystko za każdym razem na nowo przyrządzone to samo, aczkolwiek nie tak samo. A jeśli któregoś elementu brakuje, fani serii są mocno niezadowoleni. Ot, chociażby jak w przypadku „Quantum of  Solace” z 2008 r., w którym zdecydowanie zabrakło jednoznacznego pokazania bondowskiego spełnienia – czyli uwiedzenia kolejnej pięknej partnerki (wtedy była to Olga Kurylenko). Tym razem scenarzyści nie popełnili podobnego błędu. Zresztą naprawdę warto sprawdzić samemu, czy wszystko z listy zostanie odhaczone w  „Spectre”. To jeden z najlepszych filmów w historii serii, niektórzy twierdzą wręcz, że najlepszy. Jak zwykle producenci pozostawiają nas też w niepewności, czy przypadkiem nie jest to ostatni Bond ze świetnym Danielem Craigiem. Doprawdy trzeba przyznać, że marketingowo seria jest dziś jednym z najlepszych produktów popkultury.
Więcej możesz przeczytać w 45/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.