"Marihuana antidotum na dopalacze"

"Marihuana antidotum na dopalacze"

Dodano:   /  Zmieniono: 
- Do rozwiązywania należy się brać kompleksowo. Popyt ograniczyć powinny działania profilaktyczne, ale obecnie mało one dają. Najskuteczniejsze działania prewencyjne, w postaci wczesnego wykrywania i pomocy, wymagają całkowitej zmiany systemu edukacyjnego, ale do tego nie jesteśmy gotowi - twierdzi prof. Wiktor Osiatyński w dzienniku "Polska The Times".
Profesor, mający własne doświadczenia w walce z nałogiem alkoholowym, mówi stanowczo: - Dopalacze są efektem zupełnie bezmyślnego uregulowania sprawy narkotyków, jakie miało miejsce w 2000 r. To była zbrodnia, za którą odpowiedzialność personalną ponosi Barbara Labuda, pośrednio Aleksander Kwaśniewski oraz prawica pod wodzą posła Tadeusza Cymańskiego, która ją w tym wsparła!. Zdaniem Osiatyńskiego dzięki tej regulacji prawnej w jednym rzędzie postawiono handlarza, producenta, dostawcę, który żeruje na ludziach, oraz ofiary, czyli narkomanów. Przy takim podziale narkomani również czują się wyrzuceni poza społeczeństwo i ciężko im szukać tam pomocy. Antidotum na dopalacze, ma być zdaniem prof. Osiatyńskiego, m.in. legalizacja marihuany, pod warunkiem zachowania ścisłej kontroli dostępu do niej.

Osiatyński zwraca też uwagę na ogromną dysproporcję pomiędzy wzrostem liczby zatrzymanych osób uzależnionych a ilością zatrzymanych handlarzy. - Tych pierwszych przybyło o tysiąc procent, a tych drugich o kilka - zauważa. To właśnie dzięki temu policja poprawia swoje statystyki - zatrzymując uzależnionych a nie sprawców.

Pytany o obecne działania rządu Osiatyński odpowiada: - Oczywiście ta akcja nie rozwiąże problemu, ale obudzi publiczną świadomość. Pytanie tylko, w którą stronę ona pójdzie? Mam obawy, że może to zaowocować taką postawą: "trzeba im wszystkim przypieprzyć". Nieprawda. Nie wszystkim - tylko drapieżcom. Natomiast użytkownikami trzeba się poważnie zająć. Zastanowić, dlaczego jest na to popyt i jak ten popyt, stosując metodę zmniejszania szkód, uregulować.

- Nie wierzę w żadne pogadanki i inne, za przeproszeniem, pierdoły. Na to na całym świecie wydaje się miliony, a one nie działają, a czasami mają skutek wręcz przeciwny. Natomiast gdyby dzieci w szkole uczono wyrażania uczuć, rozpoznawania ich, uczono tego, w jaki sposób wyznaczać granice wokół siebie, w jaki sposób mówić "nie", jak wyrażać w sposób pokojowy złość albo strach, to na pewno później, jako ludzie dojrzali czy dojrzewający, potrzebowałyby mniej sztucznych środków, żeby sobie z własnymi deficytami radzić - podkreśla prof. Wiktor Osiatyński.

PAP