O tym, że film jest najlepszym nośnikiem propagandy, wiadomo już co najmniej od czasów Lenina, który mówił, że kino to najważniejsza ze sztuk. Tę prostą prawdę zrozumiał nawet Władysław Gomułka, który do ludzi kultury miał stosunek – najdelikatniej mówiąc – niezbyt życzliwy. Z inicjatywy pierwszego sekretarza PZPR doszło do rozkwitu polskiego kina zarówno artystycznego, jak i popularnego. Władza zapragnęła konkurować z rynkiem zachodnim, chcąc stworzyć film historyczny rozmachem przypominający – a nawet bijący na głowę – „Ben-Hura” Williama Wylera. Wybór padł na „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza. – W drugiej połowie lat 50. ludzie coraz bardziej zapominali o wojnie i o tym, co Niemcy zrobili Polakom. Władze chciały społeczeństwu o tym przypomnieć. Do tego zbliżał się chyba najważniejszy w tym czasie w PRL jubileusz – 550. rocznica bitwy pod Grunwaldem, która miała być obchodzona z wielką pompą. Uznano, że impreza jest niepowtarzalną okazją do umocnienia narracji historycznej, zgodnie z którą przez blisko 1000 lat napór germański niszczył Polskę. I zapewne też stąd wzięły się – bardzo mocne i dające mu całkowicie współczesny kontekst – ingerencje w polityczną wymowę filmu – wspomina dr Łukasz Jasina z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. „Krzyżacy” w inscenizacji Aleksandra Forda nie tylko przypomnieli Polakom, że ich największym wrogiem są Niemcy (a więc, że możemy przetrwać tylko w bratnim sojuszu z ZSRR), ale też okazali się ogromnym sukcesem frekwencyjnym. Czego nie można powiedzieć o współczesnych polskich produkcjach historycznych.
Spojrzenie na polskę
O tym, jak wielką wagę przykładają decydenci do tego typu produkcji, najlepiej świadczy fakt, że już w październiku 2015 r., a więc tuż po wygranych wyborach prominentni działacze PiS zaproponowali zbieranie funduszy na jedną lub nawet dwie wielkie hollywoodzkie produkcje pokazujące polski wkład w I i II wojnę światową. W filmach mieliby wystąpić znani amerykańscy aktorzy, a za kamerą stanąłby Spielberg, Eastwood czy Fincher. Na hurraoptymistycznych zapowiedziach na razie się skończyło, jednak ta wypowiedź wyznaczyła kierunek, w którym poszła część rodzimego kina. I tak w ostatnim czasie do kin zawitały takie produkcje jak „Historia Roja” Jerzego Zalewskiego, „Zerwany kłos” Witolda Ludwiga czy „Wyklęty” Konrada Łęckiego.
Na pierwszy być może nikt nie zwróciłby uwagi, gdyby nie związany z nim skandal. Minister kultury Piotr Gliński osobiście interweniował, by obraz znalazł się na Festiwalu w Gdyni. Organizatorzy imprezy tłumaczyli wtedy, że nieuwzględnienie „Historii Roja” w konkursie wynikało tylko z niskiego poziomu filmu. Niektórych może dziwić, co w tym towarzystwie robi „Zerwany kłos”, produkcja z gatunku kina katolickiego. Należy jednak pamiętać, że w tym filmie ważny jest zarówno motyw religijny (losy błogosławionej męczennicy Karoliny Kózkówny), jak i historyczny (Kózkówna została zamordowana w 1914 r. przez rosyjskiego żołnierza). Projekt został zrealizowany przez studentów i absolwentów Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu ojca Tadeusza Rydzyka. Zresztą Telewizja Trwam jest głównym producentem tego tytułu. Niestety „Kłos” to ten sam przypadek co „Historia Roja” – o ile opisywana w nim historia jest interesująca, o tyle przeniesienie jej na ekran pozostawia sporo do życzenia: od scenariusza począwszy, a na grze aktorów skończywszy. Najciekawiej w tej grupie wypada „Wyklęty”. Konrad Łęcki, reżyser i autor scenariusza, nie ukrywa, że gdy zaczynał pracę nad filmem, największą barierą były pieniądze. Nie był w stanie znaleźć odpowiedniego źródła finansowania do czasu, gdy wybory wygrał PiS. Wcześniej dla spółek Skarbu Państwa temat jego filmu wydawał się mało atrakcyjny, po październiku 2015 r. chętnych przestało brakować.
– To jest temat kontrowersyjny i nadal nieodkryty w naszej historii. Warto go poznać chociażby po to, aby sobie wyrobić zdanie. Krążą różne opinie na temat żołnierzy wyklętych. Często są one bardzo skrajne. Ale popatrzmy na historie tych ludzi – przekonuje Łęcki. „Wyklęty” opowiada fikcyjną historię kpr. Franciszka Józefczyka pseudonim „Lolo”, w filmie uznanym za najdłużej ukrywającego się żołnierza wyklętego. Tworząc tę postać, reżyser wzorował się na kilku osobach: Franciszku Przysiężniaku „Ojcu Janie”, Józefie Franczaku „Lalku” i Zdzisławie Brońskim „Uskoku”. Trzeba przyznać, że reżyserowi udało się zachować neutralność i twórca nie staje się rzecznikiem żadnej ze stron konfliktu. Jego produkcję wyróżnia przede wszystkim niebanalne spojrzenie na historię. Ukazana przez Łęckiego Polska jest krajem brutalnym i zbrukanym krwią. Podczas wojny domowej, która nie bierze jeńców, nawet najwytrwalsi i najbardziej ideowi żołnierze zaczynają wątpić w możliwość zwycięstwa. Od strony wizualnej i aktorskiej „Wyklętemu” niewiele można zarzucić. Cóż z tego, skoro brak tu dobrego scenariusza. Choć „Wyklęty” miał premierę w marcu, już teraz wiadomo, że ze swoim kiepskim wynikiem kinowym podzielił losy „Roja” czy „Kłosa”.
Telewizyjna ofensywa
Telewizja Polska zapowiedziała, że na jej antenie znajdzie się więcej produkcji traktujących o naszej historii. Prezes Jacek Kurski wciąż marzy o serialu przedstawiającym dokonania rodu Jagiellonów, który byłby zrealizowany na światowym poziomie dorównującym chociażby „Dynastii Tudorów” czy nawet „Grze o tron”. Na razie jednak TVP boryka się z problemami finansowymi. Może dlatego obecnie do ramówki trafiają produkcje, na które telewizja ma już dawno podpisane zobowiązania. Pierwszą z nich jest serialowa wersja „Historii Roja”, którego akurat Jacek Kurski jest wielkim przeciwnikiem. We wrześniu 2016 r. doszło nawet w związku z tym do wielkiej medialnej przepychanki pomiędzy prezesem TVP a reżyserem obrazu Jerzym Zalewskim. Twórca wystosował list otwarty do Kurskiego, nazywając nieumieszczanie filmu w ramówce „przejawem chamstwa i buty władzy”. Zapowiedział również pozew sądowy w tej sprawie. Najwidoczniej zarząd TVP postanowił ustąpić i od początku marca widzowie mogą oglądać przygody starszego sierżanta Mieczysława Dziemieszkiewicza, pseudonim Rój i jego oddziału.
Niestety, oglądalność serialu spada z odcinka na odcinek – o ile pierwszy epizod śledziło ponad milion widzów, to trzeci już tylko 700 tys. To i tak dużo więcej niż filmowa wersja „Roja”, która przyciągnęła do kin zaledwie nieco ponad 300 tys. osób. Co z pewnością spędza władzom TVP sen z powiek, to fakt, że w paśmie nadawania produkcji TVP1 przegrywa walkę o widza ze wszystkimi swoimi konkurentami na rynku telewizyjnym. Niespodziewanie honor firmy przy Woronicza uratowała inna produkcja historyczna – „Wojenne dziewczyny”. Wielu widzom mogą się wydać damską wersją „Czasu honoru” i to nie tylko z powodu łączącej te dwie produkcje osoby reżysera Michała Rogalskiego. – Takie podejście bardzo nas martwi – mówi Marta Mazurek grająca rolę Irki Szczęsny – ponieważ to są kompletnie różne produkcje. Oczywiście opowiadające o tym samym okresie naszej historii, ale z zupełnie innej perspektywy. Nie należy ich ze sobą porównywać. Obsada jak i cały pion realizatorski czuł i pewnie nadal czuje wielką presję, w końcu „Czas honoru” ma wciąż miliony wiernych fanów. Mam nadzieję, że my też zyskamy sobie ich przychylność. Produkcja przedstawia losy trzech dziewcząt wywodzących się z różnych środowisk. Wspomniana już Irka pochodzi z inteligenckiej, patriotycznej rodziny, Ewka (Vanessa Aleksander) ze środowiska drobnych przestępców, a Marysia (Aleksandra Pisula) jest córką bogatego żydowskiego przemysłowca z Łodzi. Scenariusz serialu został zainspirowany między innymi książką Łukasza Modelskiego „Dziewczyny wojenne”, opowiadającą historię 11 kobiet, które przeżyły wojnę. Mazurek przyznaje, że to produkcja, która potrafi odtwórców wiele kosztować. – Zwłaszcza podczas dni, kiedy nagrywaliśmy kilka scen, w których „umierała” jakaś bliska nam osoba. Wtedy ładunek emocjonalny jest przeogromny i zostaje z aktorem jeszcze wiele godzin po zakończeniu zdjęć. Podczas premiery w warszawskim kinie Iluzjon dyrektor TVP1 Krzysztof Karwowski nie krył dumy, mówiąc: – Kibicuję temu serialowi od pierwszego klapsa.
Dziękuję całej ekipie. Byłem na planie i widziałem, jaka to produkcja. „Wojenne dziewczyny” może nie przejdą do historii produkcji telewizyjnych, ale na tle innych nowości zaserwowanych nam zarówno przez TVP, jak i TVN czy Polsat wypadają bardzo solidnie. Przede wszystkim mają dobrze zbudowaną opowieść i postaci. – Jest bardzo dużo filmów dokumentalnych, w których o wydarzeniach opisywanych przez nasz serial opowiadają ich naoczni świadkowie – mówi Marta Mazurek. – Jest to dla aktora bezcenny materiał poglądowy i dydaktyczny. Starałam się zagrać zwykłą dziewczynę, która nie ma pojęcia, co się zaraz wydarzy. Nie ma tej wiedzy, którą mamy teraz. Wojna przerywa jej spokojne życie. Nagle gdzieś znika jej narzeczony. Z dnia na dzień świat, który znała, praktycznie przestaje istnieć. Zależało mi na tym, by pokazać jej proces przeistaczania się z takiej szarej myszki zakopanej w książkach w dziewczynę, która z bronią w ręku nie boi się walczyć o to, w co wierzy. Wysiłek realizatorów docenili widzowie – serial ogląda średnio aż 3 mln osób i co ważniejsze oraz rzadkie w przypadku innych współczesnych produkcji telewizyjnych w Polsce – ta publiczność jest stabilna. Niestety, choć w czasie nadawania „Dziewczyn” TVP1 jest liderem całego rynku telewizyjnego, to w grupie widzów 16-49 lat jest dopiero trzecia. Ostatnie miejsce na podium musi martwić z dwóch powodów: po pierwsze ta grupa jest najbardziej pożądana przez reklamodawców, po drugie – w zamierzeniu decydentów filmy i seriale historyczne miały być nie tylko formą mądrej rozrywki, lecz także żywą lekcją historii dla młodzieży, tymczasem młodzież ta niezbyt się kwapi do nauki poza szkolną ławą. Być może twórcy tych produkcji zamiast spoglądać na zamierzchłe czy zagraniczne wzorce filmowe, powinni przyjrzeć się innym dziedzinom sztuki. Bo te z dotarciem do młodych z treściami historycznymi nie mają większych problemów.
Komiksowy przykład
Do księgarni trafił niedawno komiks „Bradl”, do którego scenariusz napisał Tobiasz Piątkowski, a ilustracje przygotował znany również za oceanem rysownik Marek Oleksicki. Kim jest tytułowy Bradl? To pseudonim Kazimierza Leskiego, uczestnika powstania warszawskiego, działacza podziemia. Przed wojną był inżynierem, zajmował się między innymi budową okrętów ORP „Orzeł” oraz ORP „Sęp”, później został pilotem. We wrześniu 1939 r. jego samolot zestrzelili żołnierze Armii Czerwonej, a on sam trafił do niewoli. Zbiegł z więzienia i wrócił do Warszawy, w której postanowił szukać kontaktu z rodzącym się ruchem oporu. Właśnie na tym etapie skupiono się w pierwszym tomie komiksu. Komiks, który powstał we współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego, nie jest detaliczną biografią Leskiego, a raczej luźno nawiązującą do jego losów opowieścią w klimacie noir. Piątkowski dynamicznie prowadzi swoich bohaterów, dzięki czemu udaje mu się zaintrygować czytelnika. Być może „Bradl” to pierwszy krok ku nowej formie w nauczaniu historii Polski. Młodzież lubi poznawać bohaterów z przeszłości, ale niekoniecznie chce o nich czytać w książkach. Od tych zdecydowanie woli komiksy.
Ich wydawanie wpisuje się w dynamiczną działalność MPW, które przyciąga kolejnych widzów nie tylko swoją stałą ekspozycją, ale także koncertami, spektaklami teatralnymi czy właśnie wydawnictwami. Grająca w „Wojennych dziewczynach” Mazurek nie zgadza się z twierdzeniem, że ta produkcja jest rodzajem lekcji historii. – W serialu możemy zaobserwować, jakie emocje pojawiają się w ludziach, którzy z działaniami zbrojnymi nie mieli wcześniej nic wspólnego, ale sytuacja ich do tego zmusza. Moim zdaniem widzowie znajdą tu nie tylko rozrywkę, lecz także odpowiedź na pytanie: „A jak ty byś się zachował w takiej sytuacji?”. Może właśnie o to chodzi? By uczyć historii bez nadmiernego dydaktyzmu, ufając w inteligencję widza i pozostawiając mu pole niedopowiedzenia, w które ten może włożyć własne przeżycia, myśli i uczucia. Komiks „Bradl” oraz takie filmy jak „Wołyń”, „Ida”, „Miasto 44”, „Jack Strong”, „Kamienie na szaniec” czy „Pokłosie” dowodzą, że gdy o historii mówi się w sposób zajmujący, to ta nie tylko zdobywa szeroką publiczność, ale także wywołuje żywe emocje. A o sukcesie, jaki stał się udziałem „Krzyżaków”, lepiej zapomnijmy. W samych kinach dzieło Forda widziały 32 mln Polaków i wciąż jest to rekord nie do pobicia. g
© Wszelkie prawa zastrzeżone

Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Komentarze