Gdyby ktoś z moich najbliższych miał umierać przede mną, chciałabym móc towarzyszyć mu w tym odchodzeniu. Podobnie chciałabym, żeby moi ukochani byli blisko, kiedy ja będę umierała.
Wydaje mi się to wyjątkowym przywilejem, wręcz łaską. Towarzyszenie w umieraniu bliskiemu człowiekowi to zazwyczaj bardzo ważne doświadczenie dla jednych i drugich. My w puckim hospicjum, jeśli taka jest wola rodziny, o każdej porze dnia i nocy zawiadamiamy, że ich chory przybliża się do śmierci. Ci, którym nie udało się zdążyć na czas – bywa, że spóźnili się zaledwie kilka minut – najczęściej bardzo to przeżywają, rozpaczają. Pocieszeniem jest dla nich zazwyczaj świadomość, że ich bliski nie umierał w samotności, że na przykład towarzyszył mu ksiądz.
Jednak bywa i tak, że niektórzy odchodzący chcą umierać w samotności. Zdarza się, że czuwający przy łóżku chorego zostawi go zaledwie na chwilkę, a umierający wykorzystuje ten moment, żeby odejść – jakby się chciał wymknąć niepostrzeżenie. Może śmierć jest tak intymnym przeżyciem, że niektórzy wolą być w momencie umierania sami?
Ty jednak o każdej porze dnia i nocy, jeśli tylko jesteś w hospicjum, stawiasz się przy łóżku umierającego. Czasem towarzyszysz mu w umieraniu w pojedynkę, czasem razem z jego bliskimi.
To jedno z moich najważniejszych zadań w hospicjum i w ogóle w moim kapłaństwie. Śmierć jest momentem, w którym umierający staje się wyjątkowo kruchy i bezbronny. Jest jak noworodek, który przychodzi na świat. Przypominam więc trochę położną, pomagającą w tych szczególnych, powtórnych narodzinach.
Porównanie śmierci do narodzin mnie samej przynosi pewną ulgę, kiedy myślę o śmierci osób szczególnie mi bliskich i kiedy myślę o perspektywie własnej śmierci.
Śmierć w umierającym i jego bliskich budzi zazwyczaj lęk. To oczywiste. We mnie też budzi ona niepokój. Nie pamiętam oczywiście swojego przyjścia na świat, ale byłem przy narodzinach dwójki dzieci, wiem, jak się to odbywa, zatem mogę sądzić, że także dla dziecka proces narodzin nie jest raczej radosnym doświadczeniem. To musi być trudne przeżycie – świat, na który przychodzimy, jest obcy i w chwili narodzin dla niemowlęcia – z jego perspektywy – chyba raczej mało przyjazny. A pierwszy krzyk dziecka wcale nie wydaje mi się krzykiem radości, ale raczej przerażenia. Jednak potem, w miarę dorastania, nie chcemy się już cofnąć i wrócić do brzucha naszej matki. Podobnie jest ze śmiercią – ona sama może być procesem budzącym lęk, wręcz przerażającym. Tu teżmusimy się przecisnąć przez ten „kanał rodny śmierci” do – jak my, chrześcijanie, wierzymy – nowego życia. Każdy z nas jest w stu procentach zdiagnozowany na cielesną śmierć. I w tej diagnozie nie ma szansy na błąd. Idea medycyny paliatywnej w swojej mądrości stara się ten nieuchronny lęk przed śmiercią, dotykający każdego z nas, łagodzić. I to się udaje. Naprawdę można dobrze przeżyć swoją śmierć, do tego trzeba się jednak odpowiednio przygotować.
Jak przygotować się do tego, żeby dobrze towarzyszyć swojemu bliskiemu w umieraniu?
Najważniejsza sprawa to nie udawać: „Wszystko będzie dobrze”, „Na pewno wyzdrowiejesz”. Jeśli naprawdę śmierć jest już na horyzoncie i wiemy o tym, nie powinniśmy ukrywać tego przed naszym chorym, zwłaszcza że on najczęściej już o tym dobrze wie i gotów jest na rozmowę na ten temat. Widząc jednak uniki najbliższych, nie zawsze ma siłę przebić się przez tę zmowę milczenia. W hospicjum zazwyczaj w takich sytuacjach wkraczamy z pomocą. Dobrze, żeby taka szczera rozmowa odbyła się, kiedy jest jeszcze trochę czasu i można wspólnie z odchodzącym pozamykać ważne sprawy, odbyć istotne rozmowy i przez jakiś czas cieszyć się jeszcze wzajemną obecnością. Rozumiem, że śmierć ukochanego człowieka to doświadczenie, które trudno unieść, kiedy jednak moment śmierci nastaje, rozpacz jego najbliższych i ich niezgoda na tę śmierć powinny zejść na dalszy plan. Jeśli naprawdę chcemy pomóc umierającemu, aby dobrze przeżył swoją śmierć, to najlepszym, co możemy zrobić, jest pełne spokoju i czułości towarzyszenie mu. Lepiej byłoby powstrzymać się od szlochów, spazmów czy prób zatrzymywania chorego przy życiu.
Zatrzymywania chorego przy życiu?
Zdarzają się wypadki, że najbliżsi w odruchu rozpaczy błagają: „Nie możesz umrzeć!”, „Nie zostawiaj mnie jeszcze!”, „Potrzebuję, żebyś żył!”. To dla odchodzącegobardzo dramatyczna sytuacja. Wszystkich czuwających przy umierających albo przy tych, którzy nie mogą skonać, zachęcałbym do praktykowania tradycyjnych, czasem bardzo starych, ale skutecznych pobożnych zwyczajów. Przy ludziach konających należy się modlić półgłosem. Obowiązkowo trzeba przy nich siedzieć lub klęczeć, a nie stać, bo kiedy stoimy – a zwłaszcza pochylamy się nad nimi – mają wrażenie, że im duszno. Trzeba siedzieć tak, by widzieli naszą twarz, by nasz głos nie dochodził gdzieś z tyłu ich głowy. Również ci, którzy nie wierzą, mogą uczestniczyć w procesie pożegnania ze swoim umierającym. Można uklęknąć przy łóżku umierającego nie po to, żeby się modlić, ale po prostu wyszeptać do ucha to wszystko, co jeszcze chcielibyśmy mu powiedzieć. Można to też powiedzieć odchodzącej osobie w myślach, czule gładząc jej dłoń, policzek czy czoło. Sam też zwykłem głośno zwracać się do umierającego człowieka i mówić, że razem z jego najbliższymi jesteśmy przy nim, żeby niczego się nie bał, że będziemy przy nim cały czas. Wymieniam imiona wszystkich obecnych, dyskretnie zachęcam ich, żeby obdarzali odchodzącego bliskiego czułymi gestami. Jeśli przybliżający się do kresu człowiek ma kilkuletnie lub nastoletnie dzieci, zachęcam, żeby przyprowadzić je zawczasu, aby mogły pożegnać się z odchodzącym rodzicem, poczuć jego ciepło i bliskość. Można zaproponować dziecku, żeby wzięło umierającą mamę za rękę i powiedziało jej w myślach wszystko, co by chciało. Najlepiej, żeby przy tym był psycholog.
Niektórzy uważają, że dzieci nie należy przyprowadzać do umierających.
To absurdalne. Dziecko też ma prawo pożegnać się z umierającym rodzicem czy którymś z dziadków. Okazać im swoją miłość, przytulić się do jeszcze żywej osoby. Spotkałem człowieka, który postanowił zataić przed własnymi dziećmi śmierć ich mamy. Zamierzał im powiedzieć, że na rok wyjechała do Chin na leczenie. To straszne. Jak dzieci miałyby unieść to, że mama się z nimi nie pożegnała, że w ogóle się z nimi nie kontaktuje? No i przecież mama za ten rok nie wróci. Nie mogę sobie wyobrazić, jak przez ten czas miałaby funkcjonować ta rodzina, w której ojciec okłamywałby dzieci. Taka postawa to piramidalne nieporozumienie. Oczywiście, dla dziecka śmierć rodzica czy innej ukochanej osoby to zazwyczaj doświadczenie traumatyczne. Ale zamiast je okłamywać czy nie dopuszczać do umierającego, namawiałbym, aby pozwolić dziecku pożegnać się z odchodzącym bliskim, a potem otoczyć dziecko czy nastolatka czułą troską w tym bólu po stracie i z delikatnością mu towarzyszyć. Jeśli nie zadbamy, żeby dziecko pożegnało się ze swoim umierającym bliskim, jego ból po stracie może być jeszcze bardziej dojmujący. Może wyrzucać sobie, że nie przeprosiło zmarłego albo nie miało szansy powiedzieć mu, jak bardzo go kocha.
Dla bliskich umierającego trudny jest również ten moment, kiedy śmierć się dopełni.
Pamiętam młodą kobietę, która po prostu wskoczyła do łóżka swojego umierającego męża i potem trudno ją było od niego oderwać. W naszym hospicjum zazwyczaj czuwamy przy zmarłym jeszcze jakiś czas po oddaniu przezeń ostatniego tchnienia. Kiedy jednak śmierć już zostanie domknięta – wspólnie trwaliśmy przy umierającym, trzymaliśmy go za rękę, pocałowaliśmy na pożegnanie, modliliśmy się za niego – trzeba w pewnym momencie umieć wyprowadzić bliskich z pokoju zmarłego. g
© Wszelkie prawa zastrzeżone
ks. Jan Kaczkowski, Katarzyna Jabłońska
„Żyć aż do końca. Instrukcja obsługi”
wyd. Więź

Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Komentarze