Jesteśmy bezradni, bo niewiele można zdziałać zgodnie z prawem, a polemizowanie przestało mieć sens. Zresztą, gdyby działania prawne nawet były możliwe, to mogłyby się okazać kontrproduktywne, bo kto chce kreować męczenników? Ponadto kto ma prawo podjąć decyzję dotyczącą wskazania wrogów demokracji, kto odważy się podjąć taką decyzję? Żadna analogia z przeszłością nie ma zastosowania, gdyż w okresie międzywojennym demokracja była powszechnie w kiepskim stanie, a obecnie ma się jednak w cywilizacji zachodniej nieźle. Polska to zdumiewający i coraz bardziej tragiczny wyjątek. Podział kraju na dwa społeczeństwa, nawet jeżeli jedno z nich jest mniejsze, to dramat wewnętrzny, którego konsekwencji nie odwróci się przez pokolenia. Nasza bezradność, udawanie, że wszystko jest w porządku, zemści się na nas, bo sami staniemy się gorsi na skutek targających nami negatywnych uczuć.
Argument, że to tylko mniejszość, ma charakter bezprecedensowy. Wszyscy teoretycy demokracji, od Tocqueville’a i Johna Stuarta Milla poczynając, obawiali się – i to poważnie – że może w niej dojść do tyranii większości. Żeby do tego nie dopuścić, wymyślono liczne prawa i instytucje (prawa człowieka i obywatela), które zabezpieczają przed tyranią większości i gwarantują pełnię praw mniejszościom. A tu nagle mniejszość tyranizuje, obraża i szantażuje większość. Tego Europa jeszcze nigdy nie widziała. Może jest to uczta dla politologów, ale rozpacz dla polityków demokratycznych i obywateli.
Wiadomo, że chamstwo może czasem sterroryzować ludzi kulturalnych i że populistyczny radykalizm odnosił sukcesy, ale nie w środku cywilizowanego świata! Reagujemy słownym oburzeniem, ale cóż po słowach, kiedy liczą się ich moralne i praktyczne konsekwencje. Kiedy przypadkiem znajdziemy obok silnej grupy, której zachowanie nas obraża, to jesteśmy ludźmi pojedynczymi, cofniętymi i nie umiemy na obrazę odpowiedzieć odpowiednią dozą bezczelności. Zresztą zaczynamy się lekko obawiać. To zaś rozzuchwala obrażających, chociaż na dłuższą metę przegrają. Możemy przejąć ich metody, ale to by znaczyło, że na szantaż – chociażby moralny i językowy – odpowiemy szantażem, a my albo tak nie umiemy, albo uważamy, że tak nie wypada. I wraca poczucie bezradności. Jedyne wyjście to ignorować i lekceważyć niebezpieczeństwo.
Jednak, powtarzam, z takim niebezpieczeństwem żadne państwo demokratyczne jeszcze nie miało do czynienia. Ani – dodajmy – z takim złodziejstwem. Jarosław Kaczyński w wystąpieniach i publikacjach zawłaszczył sobie na przykład słowo „naród", sugerując, że u „liberałów” budzi ono obrzydzenie. To nieprawda, podobnie jest z ideą solidarności i wieloma innymi sformułowaniami. Z kolei pojęcie „prawdziwego” i „nieprawdziwego” Polaka, jak zresztą olbrzymia większość obecnej twórczości Kaczyńskiego, mają wymowę negatywną.
Z tak skonstruowanym ciągiem myślowym niesłychanie trudno polemizować, bo skoro wszystko w Polsce jest źle, to trudno wykazywać, że się nie jest wielbłądem. Trudno politykom, publicystom, jeszcze trudniej obywatelom. Negatywna konstrukcja tych wywodów jest chytra i podła, gdyż ustawia przeciwnika w sytuacji, kiedy to on miałby przeprowadzać dowód niewinności, skoro winy są znane. Jest to nie tylko sprzeczne z zachodnią kulturą prawną, ale często niemożliwe, bo nieprecyzyjny lub nieoparty na niczym charakter tych oskarżeń czyni je nienadającymi się do obalenia.
Cała sytuacja – bezradność demokracji, szantaż dokonywany przez mniejszość oraz negacja wszystkich ewentualnych dobrych stron rzeczywistości – prowadzi zapewne do marginalizacji PiS, ale zarazem do poczucia, jakie ja mam – że jednak ktoś mnie głęboko obraża, obraża mój zdrowy rozsądek, moje zdolności do działania i moje osiągnięcia. Moje, czyli całego społeczeństwa, i to od 1989 r. I co z tym zrobić?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.