600 lat po bitwie pod Grunwaldem powinniśmy chyba zapytać, skąd wyjątkowa rola tego wydarzenia w polskiej mitologii? Dlaczego bardziej pamiętamy Grunwald niż inne historyczne fakty? I czy przez przypadek nie było tak, że Grunwald skutecznie „przypomniano” nam w latach PRL, bo było to na rękę ówczesnym władzom?
Komuniści musieliby być święci, by nie wykorzystać wiktorii grunwaldzkiej w propagandzie. Albo musieliby być „święci inaczej", czyli konsekwentnie wyznawać komunistyczny internacjonalizm, postrzegający średniowieczne konflikty jako rozrywkę feudalnych wyzyskiwaczy. Święci nie byli, a internacjonalizm wyznawali na pokaz.
Nawet w latach najpełniejszego stalinizmu spod ideologii „Międzynarodówki" wypełzał czerwony nacjonalizm. W programie szkolnym znajdziemy odwołania do „ludu”, „postępu”, „klas” równie często, jak
do narodu, Polski, Polaków. W najgorszym ze złych roku 1952 program nauki historii ugina się pod ciężarem tematów dotyczących ZSRR, „państwa zwycięskiego socjalizmu".
Antyniemieckość i strach o nowe granice były – jak mało co – wspólne władzy i narodowi, któremu przyszło tę władzę znosić. Tłumaczenie odwiecznej polskości Olsztyna, Kołobrzegu i Zgorzelca urągało podstawowym faktom („Uzasadnij polskość Ziem Odzyskanych" – jedno z pytań wstępnych na Wydział Historyczny UW jeszcze w latach 70.). Jednak inne, jak to się dzisiaj mówi, narracje bywały równie wątpliwe, a nie zyskiwały poparcia. Dystans wobec AK i powstania warszawskiego, pompowanie znaczenia marginalnej przedwojennej Komunistycznej Partii Polski oraz wojennej Armii Ludowej, a nawet coraz cięższa dola chłopa polskiego w kolejnych stuleciach nie przyciągały z równą siłą, jak proste hasło: „Tego Ojczyzna pragnie najgoręcej, by wróg raz pobity nie powstał już więcej!".
Nawet w latach najpełniejszego stalinizmu spod ideologii „Międzynarodówki" wypełzał czerwony nacjonalizm. W programie szkolnym znajdziemy odwołania do „ludu”, „postępu”, „klas” równie często, jak
do narodu, Polski, Polaków. W najgorszym ze złych roku 1952 program nauki historii ugina się pod ciężarem tematów dotyczących ZSRR, „państwa zwycięskiego socjalizmu".
Antyniemieckość i strach o nowe granice były – jak mało co – wspólne władzy i narodowi, któremu przyszło tę władzę znosić. Tłumaczenie odwiecznej polskości Olsztyna, Kołobrzegu i Zgorzelca urągało podstawowym faktom („Uzasadnij polskość Ziem Odzyskanych" – jedno z pytań wstępnych na Wydział Historyczny UW jeszcze w latach 70.). Jednak inne, jak to się dzisiaj mówi, narracje bywały równie wątpliwe, a nie zyskiwały poparcia. Dystans wobec AK i powstania warszawskiego, pompowanie znaczenia marginalnej przedwojennej Komunistycznej Partii Polski oraz wojennej Armii Ludowej, a nawet coraz cięższa dola chłopa polskiego w kolejnych stuleciach nie przyciągały z równą siłą, jak proste hasło: „Tego Ojczyzna pragnie najgoręcej, by wróg raz pobity nie powstał już więcej!".
W tym wszystkim żal prawdziwej historii Krzyżaków, która ma się nijak do sporów „polsko-niemieckich" czy „polsko-komunistycznych”, a którą pies z kulawą nogą nie będzie chciał się zająć. Prawdziwa historia Krzyżaków to historia rozbitków, którzy od podstaw budowali sprawne przedsiębiorstwo w pruskiej głuszy.