Kochany ksiądz

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
Miasto Iwaszkiewicza i wspaniałych zabytków dziś jest miastem realnych powodzian i fikcyjnego ojca Mateusza. Chociaż w Sandomierzu można odnieść wrażenie, że wcale nie takiego fikcyjnego.
W ciągu dwóch lat na casting do serialu „Ojciec Mateusz" zgłosiło się dwa i pół tysiąca statystów z Sandomierza. Co dziesiąty mieszkaniec miasta.

Bywa, że kto statystuje zbyt często, wsiąka. Chce zostać aktorem. Jak dziewczyna, która zwierza się jednemu z filmowców: – Wie pan, robię sobie herbatę, wsadzam saszetkę do kubka, zalewam wrzątkiem, mieszam. A potem wylewam i gotuję od nowa.

– Po co?

– Robię dubla.

Przed serialem Sandomierz był zwykły. Senny i nieco zapomniany. Jak w opowieści miejscowego artysty Cezarego Łutowicza: – Wygodne miasto do życia. Uroda polskiego średniowiecza i prowincji. Piękny krajobraz. Wszędzie blisko. Bez napadów i mordobić.

Pierwsze odcinki „Ojca Mateusza" TVP pokazała w listopadzie 2008 r. Niemal dwa lata później film wciąż ma ponad czteromilionową widownię. Nie ma co – wielki hit.

Castingiem zarządza pan Grzesiek, właściciel Świata Pierogów: dwa stoliki, lada chłodnicza, mikrofala. Na ścianach zdjęcia aktorów z „Ojca Mateusza" z autografami.

Pan Grzesiek na świat realny, pozapierogowy, patrzy z dystansem. O aktorstwie nie myśli. Wie, kto za 60 złotych przez 10 godzin może być policjantem, urzędniczką albo rzezimieszkiem. Na pierwszy casting zgłosiło się 500 osób. Przyszły nawet matki z niemowlętami. Pan Grzesiek grzecznie poprosił, by wróciły do domów, bo to ciężka praca.

Ale jego też wkręca filmowa szajba. Na poręczy sklepu z pierogami powiesił baner: „Tu jada ojciec Mateusz".

O fenomenie serialu "Ojciec Mateusz" będzie można przeczytać w najnowszym numerze tygodnika "Wprost".