Błogosławiona odległość

Błogosławiona odległość

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. WhiteSmoke Studio) 
Największe szczęście Polaków w związku z Karolem Wojtyłą? Oto Bóg, Duch Święty, los, fart, jak kto woli, wystrzelił go na orbitę, na której mógł zrobić wiele dla Polaków. I na której nikczemność wielu Polaków nie mogła go już dopaść.
Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem całą tę ekscytację procesem beatyfikacyjnym. Ja nawet nie rozumiałem sześć lat temu transparentów z napisem „Santo subito". Ogromna większość obecnych wtedy w Rzymie uważała, że już santo, więc dodatek subito był bez sensu. Ale dobrze, ma Kościół swoje formalności, procedury i pieczątki, więc przypieczętowanie intuicji prostego ludu musiało potrwać.

Bardziej niż szukanie dowodów na to, że święty jest błogosławionym, interesowały mnie luźne rozważania na inny temat. Mianowicie taki – o czym świadczy fakt, że ktoś stąd papieżem w ogóle został? I to w takiej sytuacji, w takim momencie. Od zawsze pachniało mi to interwencją jakiejś siły wyższej. Znowu – Boga, Ducha Świętego, Ducha Historii, Losu? Jan Paweł II pytany o sens swojego wyboru podobno zwykł mówić: „Duch Święty nie zna pojęcia czystego przypadku". Papież Wojtyła był zdecydowanie bliżej siły wyższej, więc należy mu w tej kwestii wierzyć na słowo.

Gdybologia jest oczywiście zajęciem mało twórczym, ale w związku z tamtym pontyfikatem wciąż jej ulegam. A co by było, gdyby członek Biura Politycznego Zenon Kliszko nie uparł się, żeby metropolitą krakowskim został Karol Wojtyła, i gdyby przyjął jedną z sześciu innych kandydatur sprezentowanych mu wcześniej przez prymasa Wyszyńskiego? A co by było, gdyby Albino Luciani, czyli Jan Paweł I, nie umarł kilkadziesiąt dni po tym, gdy został papieżem? Czy nie byłoby papieża z Polski, wtedy kiedy Polsce był on najbardziej potrzebny, gdyby nie upór komunisty i nagła śmierć jego poprzednika? Oczywiście myśl, że Duch Święty przemawiał też, choć przez chwilę, przez członka Biura Politycznego KC PZPR, bardzo podnosi człowieka na duchu.

Nie byłoby pewnie Polski znowu niepodległej bez papieża Wojtyły, a jakby nawet była, to później. Mnie jednak bardziej intryguje to, jak papież wpłynął nie na to, by Polacy odzyskali wolność, ale na to, co z wolnością i z sobą w wolności zrobili. Tu widzę i triumf, i klęskę Jana Pawła II. Triumf polega na tym, że kilkanaście pierwszych lat transformacji pod jego może przymrużonym, ale bacznym okiem upłynęło niemal bezszelestnie. Był mądrym królem Polski i z wyżyn swej mądrości widział przede wszystkim człowieka i w Jaruzelskim, i w Wałęsie, i w Kwaśniewskim, tak jak po bratersku, z szacunkiem odnosiłby się i do Kaczyńskiego, i do Komorowskiego, i do Tuska. Umiar i powściągliwość, przenikające przez lata życie publiczne w Polsce, były więc jednak świadectwami mocy nawet tracącego w pewnym momencie siły papieża. A jednocześnie piekło, jakie rozpętało się u nas niedługo po jego śmierci, jest świadectwem nietrwałości jego dzieła.

Jan Paweł II zmienił Polskę, ale Polaków nie. Czy więc był większym przywódcą politycznym niż duchowym? Ale przecież był silny mocą swego ducha, więc? A może wielki duch okazał się wystarczająco wielki, by zmienić świat, unicestwić zimne wojny i obalać mury, a jednocześnie nie dość wszechmocny, by zmienić mentalność ukochanego narodu?

Papież nie zmienił też polskiego Kościoła. Widzieliśmy ten Kościół rok temu w momencie wielkiej próby. Zawiódł z kretesem. Stanął po jednej ze stron, całkowicie bezradny w intelektualnym ogarnięciu tego, co się działo, i w znalezieniu języka, jakiego potrzebowała tamta chwila. Kto sprawił, że nasz episkopat wygląda tak, jak wygląda? Pewnie hierarchia wygląda mniej więcej tak jak cały Kościół, ale czy w ciągu ćwierćwiecza nie można było uczynić więcej? Podział na Kościół „łagiewnicki" i „toruński" był dość prostackim uproszczeniem. Ale czy nie jest ciut bardziej autentyczny podział wiernych na „łagiewnickich” i „toruńskich”? Rok temu Kościół o tych pierwszych zapomniał.

Był papież wystarczająco daleko, by wpłynąć na nasz los. I na szczęście wystarczająco daleko, byśmy go nie dopadli. A gdyby papieżem Wojtyła nie został? W której byłby kościelnej frakcji? Czy zająłby jasne stanowisko w sprawie Radia Maryja? Jakie? Czy zarzucono by mu nadmierny liberalizm i sprzyjanie salonowi, czy nadmierny konserwatyzm? A może już by go lustrowano? Tu, nad Wisłą, autorytet nie ma prawa nie być skopanym, więc skoro byłby kardynał Wojtyła autorytetem, a byłby, to byliby i tacy, którzy pracowicie z piedestału by go zrzucali. Udałoby się im? Całkowicie? Tylko trochę? Odpowiedzi oczywiście nie znamy, ale coś podejrzewamy, i jest to podejrzenie graniczące z pewnością, że Wojtyłę udałoby się nam pomniejszyć. Biała papieska szata to jednak zdecydowanie lepszy pancerz niż kardynalska purpura.

Zresztą dajmy spokój. Może lepiej, niż myśleć o tym, jak jest, mimo że był ten nasz papież, pomyśleć o tym, jak by było, gdyby w ogóle go nie było. I myśląc o tym, błogosławić to, że papież był, zupełnie niezależnie od tego, że właśnie staje się błogosławionym oficjalnie.