Yes, we can

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. WhiteSmoke Studio)
Wizyta prezydenta Obamy nie przyniesie żadnego przełomu w polsko-amerykańskich stosunkach. Ten przełom jednak krok po kroku się dokonuje. Nie na niebie, gdzie latają F-16, ale pod polską ziemią, gdzie trwają poszukiwania gazu łupkowego.
Przez ponad 20 lat w relacjach między naszymi krajami dominowały wynikające ze wspólnych wartości symboliczne gesty. Nie ma potrzeby, by tę wspólnotę i gesty bagatelizować. Nadszedł jednak czas, by nasze relacje zostały zdominowane przez wspólne interesy. Nie tylko w imię powtarzanego do znudzenia „za naszą i waszą", lecz także w imię ich i naszych portfeli.

Jeśli poszukiwania gazu łupkowego prowadzone przez amerykańskie i polskie firmy przyniosą rezultat, a jest szansa, że tak będzie, Polska – po raz pierwszy w historii – będzie nie tylko sojusznikiem (strategicznym, cennym, niezawodnym itp., itd.), ale i biznesowym partnerem Ameryki. Gwarantowałoby to nam bezpieczeństwo nie gorzej niż kilkuset amerykańskich żołnierzy, kilkadziesiąt F-16 i kilka baterii patriotów, przy całym szacunku dla wszelkich patriotów. Uzyskalibyśmy na dziesięciolecia energetyczne bezpieczeństwo. Ameryka nie myślałaby już o Polsce wyłącznie w kategoriach geopolitycznej równowagi. Musiałaby się troszczyć o działające tu amerykańskie firmy energetyczne, czyli o pieniądze amerykańskiego podatnika. Mielibyśmy na własne potrzeby nową definicję geopolityki – geologia plus polityka.

Lądujemy więc bliżej ziemi i kończymy, da Bóg, etap polityki zbliżonej do fantastyki i realizacji słusznych haseł za pomocą kuriozalnych działań. Przypomnijmy, że najważniejszym aktem walki Lecha Kaczyńskiego o energetyczne bezpieczeństwo i uniezależnienie się od rosyjskiej ropy był zakup rafinerii Możejki, w 100 proc. uzależnionej od rosyjskiej ropy.

W czasie pobytu Baracka Obamy w Warszawie nie da się pewnie uniknąć patosu. Znów usłyszymy o sojuszu silnym mocą wyznawanych wartości, będzie coś o Pułaskim i Kościuszce. Cóż, polityka kocha retorykę. Sęk w tym, że w ostatnich latach mieliśmy po obu stronach zalew frazesów, coraz słabiej ukrywających brak pomysłu na to, jak polsko-amerykańskie relacje – jak to się kiedyś uroczo mówiło – wypełnić treścią. Nadmiar banałów i komunałów szczególnie złe świadectwo wystawiał polskiej stronie, bo mówiąc najprościej, bardziej my potrzebujemy Ameryki niż ona nas. Były więc po polskiej stronie sojusznicza lojalność i dobra wola. Były jednak także koncepcyjna bezpłodność, polityczna nieporadność i ludzka próżność.

Od ważnych ludzi w Waszyngtonie przez lata słyszałem o zaskoczeniu Amerykanów, gdy ich wymagające rozmów i negocjacji propozycje były skwapliwie przyjmowane bez warunków wstępnych. – Ruszamy na Irak. Weźmiecie udział w wojnie? – Oczywiście! Jakieś pytania, sugestie, warunki, harmonogram? A skąd, przecież jesteśmy sojusznikami, a nie detalistami. Nie mówię, że nasz udział w wojnach w Afganistanie i Iraku był błędem. Nie twierdzę, że wskazany był prostacki handel – wojsko za ropę. Sugeruję tylko, że powinniśmy się zachowywać jak sojusznik, a nie cheerleader. A cheerleader dość często zabiegał głównie o to, by być na zdjęciu z amerykańskim prezydentem. Tu ręka w rękę i zdjęcie w zdjęcie szli i Jarosław Kaczyński, i – jak pokazała jedna z depesz ujawnionych przez WikiLeaks – Donald Tusk. Skoro potrzebowaliśmy głównie gestów i symboliki, to dostawaliśmy głównie poklepywanie po ramieniu i dobre słowo. Nie może ich zabraknąć także w przyszłości, niech będą jednak wisienką na torcie, a nie wisienką zamiast tortu. I błagam, dość ględzenia o wizach. Jeśli Polacy wyjeżdżający do Ameryki nie będą łamali amerykańskiego prawa, to wiz nie będzie. W sprawie wiz należy się więc zwracać nie do Amerykanów, ale do mieszkańców Podkarpacia, Podhala i Białostocczyzny.

Nie jesteśmy strategicznym sojusznikiem Ameryki. I nic w tym złego. Moglibyśmy nim zostać tylko w wypadku dramatycznego pogorszenia relacji między Waszyngtonem a Moskwą, co w naszym interesie nie jest. Jesteśmy za to istotnym partnerem, a wkrótce możemy być partnerem jeszcze ważniejszym. Zależy to od naszych relacji z Rosją, Niemcami i Ukrainą, od naszej pozycji w UE, od stanu naszej gospodarki oraz od ilości i możliwości wydobycia naszego gazu łupkowego. Dysproporcją potencjałów nie warto się przejmować. Tym bardziej że i Ameryka ma swe problemy. W najnowszym wydaniu prestiżowego „Foreign Affairs" aż dwa teksty poświęcone są trudnym wyzwaniom dla amerykańskiego przywództwa i możliwości osłabienia amerykańskiej pozycji w świecie. W jednym z jesiennych wydań tego mającego prawie sto stron pisma znalazłem tylko cztery strony, na których nie padały słowa „Chiny", „Chińczycy” albo „chiński”. Wspominam o tym po to, by skłonić nas do widzenia wszystkiego we właściwych proporcjach.

Wizyta prezydenta Obamy może być bardzo ważna, jeśli zaczniemy dorośle mówić właśnie o wspólnych interesach. Tym bardziej nie powinniśmy mówić, że wizyta Obamy to „przejaw docenienia Polski". Mamy być przecież partnerem, a nie zabiegającym o łaski wychowawcy prymusem. Partnerem w imię wspólnych wartości i razem zarabianych pieniędzy.