Polska w sieci, czy tylko Polacy?

Polska w sieci, czy tylko Polacy?

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. sxc 
Można nawet odnieść wrażenie, że polska polityka w sieci skupia się bardziej na monitoringu nastrojów, aniżeli zachęcaniu odbiorców do komentowania poczynań rządzących oraz do udziału w dyskusjach - oceniła w swojej pracy Anna Rubkiewicz, wyróżniona w konkursie dla młodych dziennikarzy organizowanym przez "Wprost" i ambasadę Stanów Zjednoczonych w Polsce.
Oto praca, która zapewniła Annie Rubkiewicz wyróżnienie:

Społeczeństwo informatyczne = społeczeństwo obywatelskie?
Grudzień 2010 r. Do kuchni w Białym Domu wbiega Elmo, postać z uwielbianej przez pokolenia Amerykanów Ulicy Sezamkowej. Ma do przekazania ważną nowinę - od nowego roku rozpoczyna naukę w szkole, radość jednak miesza się u niego z niepokojem. Boi się, że jedzenie w szkolnych stołówkach jest niezdrowe, a on chce się prawidłowo odżywiać. Sam Kass, szef kuchni odpowiedzialny za posiłki serwowane prezydenckiej rodzinie, szybko uspokaja rozmówcę. Informuje go, że w życie weszła ustawa która sprawi, że wszystkie amerykańskie dzieci będą jeść w szkole same zdrowe pyszności. To nie fragment nowej produkcji o Muppetach, lecz jeden z wielu filmów, które obejrzeć można na oficjalnej stronie Białego Domu na Facebooku.

Zacznijmy jednak od początku. Oto w marcu 2009 r., niespełna dwa miesiące po zaprzysiężeniu na urząd prezydenta Baracka Obamy, administracja decyduje się w nieco niekonwencjonalny sposób odbudować zszarganą wojennymi kontrowersjami reputację i zbliżyć się do swoich wyborców. Prezydent, który zdążył przekonać się o ogromnym potencjale Internetu już w trakcie wyścigu do Białego Domu, nie waha się przekazać 71 miliardów dolarów na rozwój instytucji, która za pośrednictwem mediów społecznościowych przeprowadzi istny lifting oblicza Waszyngtonu.

Z pewnością, niejeden Amerykanin na wieść o przekazaniu tak ogromnej kwoty na eksperymentalny projekt oskarżył w duszy Baracka Obamę o niefrasobliwość finansową. W końcu, kilka miesięcy wstecz niemal cały zachodni świat doznał wstrząsu ekonomicznego i przyszłość nie jawiła się już w tak nasyconych bogactwem barwach. Z dzisiejszej perspektywy, cięzko jednak zbagatelizować fakt, że w ostatnich wyborach prezydenckich udało się za pośrednictwem Internetu zmobilizować młody elektorat, a tak wyjątkowe zdarzenia społeczne wymagają specjalnych metod działania. Jest to tym większy ewenement, że - jak podaje Pew Research Center - ostatni raz tylu młodych wyborców poszło do urn w roku 1972 r., czyli cztery dekady wstecz!

Stało się jasne, że rozpoczyna się nowa era w komunikacji, w której korzystanie wyłącznie z tradycyjnych środków przekazu przejdzie do lamusa. Wreszcie, internauci mogli śmiało wygłaszać swoje opinie, a politycy mieli wszelką sposobność za nimi podążać i reagować. Tak oto dzięki mediom społecznościowym spełnić się miało stare przysłowie, bo i wilk miał być syty, i owca cała.

The White House is online
Aktywność w mediach społecznościowych jest jednym z najnowszych elementów polityki otwartego rządu - jednego z priorytetów administracji Obamy, znanej w Polsce póki co wyłącznie z teorii. Dziś, przeszło 3 lata od wdrożenia w życie nowatorskiego projektu, trzeba przyznać, że starania Amerykanów nie poszł na marne. Każdy użytkownik Facebooka i Twittera może śledzić na żywo wiadomości nie tylko z Białego Domu i większości urzędów państwowych, ale także subskrybować treści poświęcone wszystkim politykom pierwszego rzędu. Jak donosi ABC News, już w roku 2010 r. ponad trzy czwarte członków Kongresu udzielało się w portalach społecznościowych, z czego wielu prowadziło również swoje oficjalne strony, znane w internetowej terminologii jako fanpage. Sytuacja niewątpliwie godna podziwu.

W tym miejscu pokusić się można, acz tylko ostrożnie, na pewną rodzimą analogię. W ślad za kolegami zza oceanu w ostatnich latach poszło bowiem wielu polskich polityków, którzy coraz liczniej zakładają profile na Facebooku, Twitterze czy – choć rzadziej - YouTubie. Jednym z pierwszych był sam Jerzy Buzek, który na gorąco relacjonował w mediach społecznościowych wszystkie ważniejsze wydarzenia z życia publicznego Przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Dobrze na przyszłość rokuje również stworzenie Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji oraz – w jego ramach – Departamentu Społeczeństwa Informacyjnego. Jeśli jednak spojrzymy na model amerykański oraz poziom usystematyzowania działalności tamtejszej polityki w sieci, to obecna sytuacja nadal pozostawia polskiemu internaucie wiele do życzenia. Sprawa jednak jest na tyle zawiła, że - jak bardzo nie byłoby to w polskim stylu - winą nie można obarczyć wyłącznie rządzących.

Polska w sieci, czy tylko Polacy?
O potencjale kraju znad Wisły przekonana jest amerykańska sekretarz Stanu Hillary Rodham Clinton, która wspomniała o Polsce w przemowie inauguracyjnej Dialogu Strategicznego ze Społeczeństwem Obywatelskim, pozarządowej organizacji zajmującej się m.in. wspieraniem inicjatyw społecznych w Internecie (4). Według niej, Polacy jak żaden inny naród udowodnili znaczenie determinacji i aktywności społecznej, a to z kolei przy odrobinie wysiłku mogłoby znaleźć odzwierciedlenie w życiu politycznym online. Czy aby na pewno?

W pewnym sensie sekretarz Clinton ma rację. Jak można wnioskować choćby po ilości haseł polskiej Wikipedii, która jest szóstą co do wielkości na świecie, jesteśmy jednym z bardziej aktywnych narodów w sieci. Problem polega jednak na tym, że Polacy to ludzie, którymi rządzi wiele sprzeczności i paradoksów. W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy z mlekiem matki nabyli umiejętność swobodnego wyrażania opinii, w Polsce pod wieloma względami w dalszym ciągu się tego uczymy i w całej tej nauce eksperymentujemy, szukając granicy przyzwolenia. Owszem, potrafimy niekiedy zaskoczyć kojarzoną z czasami „Solidarności” siłą determinacji społecznej, ale czy nie są to tylko porywy, które ujawniają się w czasach kryzysu? Czy kiedy nie dzieje się nic spektakularnego, nie wracamy do wygodnego dla nas letargu politycznego, z którego – jeśli nawet na chwilę się ockniemy – to tylko po to, aby móc ponarzekać i poużalać się nad wątpliwymi perspektywami naszego narodu?

Powszechna gburowatość nie usprawiedliwia jednak w żadnym stopniu przedstawicieli polskiej elity politycznej, których zdecydowana większość bagatelizuje znaczenie Internetu. W porównaniu z politykami amerykańskimi, którzy na bieżąco aktualizują swoje strony, przeprowadzają wśród użytkowników serwisów sondy, ujawniają swoje zeznania podatkowe, a nawet umieszczają zdjęcia z rodzinnego pobytu nad morzem, wypadamy bardzo blado. Można odnieść wrażenie, że wielu polityków, nawet jeśli są obecni na wszystkich ważniejszych portalach, to raczej z konieczności, niż z przekonania. I tak w polskich mediach społecznościowych powstaje chaos.

Widać to niestety gołym okiem. Wpisując w wyszukiwarkę na Facebooku imię prezesa partii Prawa i Sprawiedliwość, zanim dotrzemy do jego oficjalnej strony natrafiamy na mnóstwo prześmiewczych grup i petycji, większość których związana jest z katastrofą smoleńską i kultowym już krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Analogicznie sprawa wygląda w przypadku Prezydenta Bronisława Komorowskiego – oficjalny fanpage ginie wśród stron wymierzonych w byłego Marszałka Sejmu, a ich nazwy świadczą o tym, że powstały jeszcze przed wyborami jesienią 2010 roku. Podobnie jest na Twitterze, gdzie wielu polityków udziela się sporadycznie lub tylko okresowo, zwłaszcza w okresach przedwyborczych. Przykładów jest więc bardzo wiele, a wyjątki niestety potwierdzają regułę.

Można nawet odnieść wrażenie, że polska polityka w sieci skupia się bardziej na monitoringu nastrojów, aniżeli zachęcaniu odbiorców do komentowania poczynań rządzących oraz do udziału w dyskusjach. Zupełnie tak, jakby strach przed nawałem pytań i wyzwań ze strony społeczeństwa przerastał możliwości (a może i umiejętności?) władzy.

Media warte zachodu?
Tylko garstka z nas potrafi nie zniechęcić się do tak niekonsekwentnego świata wirtualnej polityki i wierzyć w siłę i wpływ tej formy przekazu. Szkoda, bo Internet miałby zbawienne znaczenie gdyby politycy uznali tę formę konfrontacji za inwestycję wartą zachodu, a obywatele zapragnęli zmienić ton rozgoryczenia w bardziej konstruktywne metody wyrażania opinii. Jak wiele można by przecież zmienić w polskiej polityce, mając możliwość wyjścia naprzeciw oczekiwaniom wyborców zanim te przeobrażą się w źródło niezadowolenia! Tylko czy znajdzie się ktoś na miarę Prezydenta Obamy, kto zechce wziąć pod lupę polskich internautów, a my przyjmiemy tę inicjatywę z entuzjazmem? W tej kwestii, jak w rzadko której, naprawdę wiele zależy od nas. Zatem, do komputerów!

Anna Rubkiewicz