Pościg za Grobelnym

Pościg za Grobelnym

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. sxc.hu)Źródło:FreeImages.com
Lech Grobelny - student wydziału mechanicznego warszawskiej politechniki, działacz „Zrzeszenia Polskich Studentów”, właściciel studia fotograficznego, przeciwnik państwowej „posadki”. Pierwszy interes zrobił na kolorowych odbitkach zdjęć Karola Wojtyły po jego wyborze na papieża. Sukces fotograficzny przekuł w handel walutą, tworząc wojsko „cinkciarzy”. “WANTED: Lech Grobelny” – pisze w 1990 r. „Wprost”.
O Lechu Grobelnym wiemy właściwie tylko tyle, ile on sam chciał ujawnić, udzielając kilku (czy może raczej - kilkunastu) wywiadów. O „Dorchemie" i „Bezpiecznej Kasie Oszczędności" nie wiemy praktycznie nic. Lech Grobelny urodził się 8 listopada 1951 roku w Poznaniu. Jego ojciec - Dionizy - był dyrektorem sporego zakładu, a matka - Adela - główną księgową. Wraz z siostrą (obecnie mieszkającą w Hamburgu) nie mieli łatwego dzieciństwa: „o magnetofonie mogliśmy jedynie marzyć".

- Moi rodzice byli ludźmi, jak to się mówiło, „ustawionymi" - wspomniał w jednym w wywiadów. - I zazwyczaj pieniądze kończyły się im koło 25. A kiedy musieli zawołać hydraulika, to za dwie godziny jego pracy ojciec musiał oddać równowartość swoich trzech dniówek. Więc już wcześnie wiedziałem, że nie będę pracował na państwowym etacie. „Jako nastolatek zacząłem dostrzegać, że świat - poza domem i szkołą - nie jest taki znów idealny, (...) że w tym świecie najprostszą drogą na szczyt jest pieniądz". To odkrycie zadecydowało o wyborze drogi życiowej.

Po maturze zdał egzaminy do szczecińskiej Szkoły Morskiej, z której jednak został wyrzucony już po kilku miesiącach - za kradzież. Kilka miesięcy przerwy i ponownie egzaminy - tym razem na Politechnikę Warszawską. I znowu się udało. „Wiedziałem już, że studia nie będą stratą czasu, jeżeli poza dyplomem dorobię się na nich gotówki". - Był kiepskim studentem - przypomina sobie dr B. (wówczas asystent). - Nadrabiał miną. „Jechał" na opinii politycznie zaangażowanego. Wtedy, w latach 70-tych, to znaczyło bardzo dużo. Kupował od zdolniejszych kolegów gotowe zadania i projekty; dwa czy trzy razy złapałem go na tym, że nie umiał objaśnić „własnej" pracy.

Student Grobelny aktywnie działał w SZSP. Chętnie nosił czerwony krawat. „Udzielał się" - dostarczał serwis fotograficzny do gazetki ściennej. Bezpłatnie! Za zarobione w spółdzielni studenckiej pieniądze (mył okna) Grobelny kupił sprzęt fotograficzny i zaczął zarabiać - fotografując śluby, komunie i chrzciny. Później wyjechał na staż do RFN. Zarobione tam marki zainwestował oczywiście we własny interes. Będąc na drugim roku studiów założył studio fotograficzne AFP, które dziś dysponuje 6 placówkami (z tego dwie w Warszawie) i jeszcze pod koniec ubiegłego roku przynosiło - jeżeli oczywiście wierzyć zapewnieniom jego właściciela - ok. 500 milionów zysku rocznie.

Studiów nie skończył - nie było mu to do niczego potrzebne. Miał 28 lat, a więc wojsko przestało się nim interesować, a poza tym - i ten powód chyba zadecydował - według obowiązujących wówczas przepisów absolwent wyższej szkoły nie mógł być rzemieślnikiem... A Grobelnego nie interesowała przecież „państwowa posada"!

Ożenił się będąc jeszcze studentem, jednak jego małżeństwo z Haliną Szenajch (wyjechała później - choć to wiadomość niesprawdzona do końca - wraz z dwojgiem dzieci do RFN) rozpadło się po kilku latach, mimo że jeszcze w jakiś czas po rozwodzie parę tę łączyły wspólne interesy.

Grobelny „postawił" na kolor w fotografii. Wyczuł koniunkturę: kolor i dobra jakość odbitek na papierze „Kodaka". Zaczynał od zwykłego - niemal chałupniczego - wywoływania kolorowych filmów, w rezultacie jednak wyprzedził najgroźniejszych konkurentów o rok-dwa... „Prawdziwe" pieniądze zarobił jednak na papieżu: zaraz po zakończeniu konklawe, które wybrało Jana Pawła II, doszedł do wniosku, że każdy Polak chciałby mieć w domu „swojego", kolorowego papieża...

- Wyprodukowaliśmy tego miliony - przyznał się reporterowi „Sterna". - Moje kolorowe zdjęcia papieża wiszą dosłownie wszędzie, z Litwą włącznie. Zarobiliśmy na tym interesie kilkaset tysięcy dolarów! .

Później nagle zniknął: „Pojechałem na Zachód, by tam zdobyć doświadczenie. Pływałem na statkach pod obcymi banderami, handlowałem bronią" - zwierzył się reporterce „Życia Gospodarczego". Zarobione za granicą i uzyskane ze sprzedaży „kolorowego papieża" pieniądze Grobelny  lokuje w handlu walutą. Pracuje na niego cała armia „cinkciarzy". Przez ponad trzy lata - jeszcze, w okresie, gdy skup i sprzedaż „zielonych" były oficjalnie zakazane - ukazywało się w „Życiu Warszawy" jego ogłoszenie „bony kupię".

Wydaje się po prostu niemożliwe, żeby prowadzona na taką skalę nielegalna (wówczas) działalność mogła zostać nie zauważona przez milicję... A jednak w „interesie Grobelnego" nigdy nie było najmniejszej nawet wpadki! Dało to później powód do przypuszczeń, iż Grobelny był w jakiś sposób powiązany z „organami"; mówiono nawet, iż za jego pośrednictwem dokonywane były niektóre operacje finansowe organizowane przez SB; zysk miał być rzekomo przekazywany na tajne konto bankowe, z którego finansowano różnego typu „akcje specjalne". Na „szerokie wody" Grobelny wypłynął  wraz z upadkiem komuny... Potrzebował zaledwie czterech miesięcy (od czerwca do września 1989), by zmonopolizować warszawski rynek dolarowy.

W ubiegłym roku, pod koniec lata dolar poszybował gwałtownie aż do „magicznej" granicy 15 tysięcy złotych. Było to spowodowane gigantyczną inflacją, niepewną sytuacją polityczną, brakiem towarów na rynku i posiadaniem przez Polaków sporego zapasu „rodzimej" gotówki (wypłaty z zysku i wymuszone strajkami podwyżki). Co dziwne: . Lech Grobelny nie przewidywał tego skoku i nie zdążył „załapać się" na tę hossę z odpowiednim zapasem dewiz. Wpadł jednak na genialny pomysł: założył, że kurs - na skutek paniki - został „wywindowany" zbyt wysoko i przekroczył znacznie realną (mierzoną towarem) wartość dolara. Z tego z kolei wynikało, że musi on ulec naturalnej obniżce. Teraz wystarczyło jedynie śledzić uważnie niewielkie wahania kursu, aby zorientować się, kiedy rozpocznie się ten spadek. Wyraźny ruch w dół zaczął się na początku października. Przyczyną była postępująca bieda (ludzie sprzedawali dolary, by mieć za co żyć), napływ waluty z zagranicy (masowe powroty z saksów) oraz spadek zainteresowania „zielonymi" na wsi (rolnicy woleli trzymać ziarno niż dolary).

Teoretycznie – tak przewidywali fachowcy - kurs powinien był ustabilizować się na 9-10 tysiącach. Nie zatrzymał się. Przyczyną była działalność Lecha Grobelnego. „Zagrał" on psychologicznie: w momencie, gdy dolar zaczął spadać, ogłosił w telewizji - podczas prowadzonego przed kamerami „pojedynku" z prezesem NBP Marianem Krzakiem (z którego - według dość zgodnej opinii fachowców od finansów - wyszedł jako zwycięzca) - że „zielony" może się ustabilizować dopiero przy kursie około 4000-4500 złotych za „Waszyngtona". Teza ta powtarzała się we wszystkich wywiadach, jakich udzielał w tym okresie.

Nie mogło to oczywiście wystarczyć, by utrzymać spadek cen, dlatego też Grobelny... ograniczył skup. Nagle na rynku zrobiło się „gęsto" od dolarów. Więcej było chętnych do sprzedaży niż kupujących, co automatycznie obniżało ceny jeszcze bardziej. To spowodowało panikę wśród drobnych ciułaczy - pozbywali się oni swoich oszczędności dolarowych, by uniknąć jeszcze większych strat wywołanych spadkiem wartości dolara. I ten mechanizm jeszcze mocniej „nakręcił" spiralę cen walut (bo równocześnie z dolarem spadała także marka).

8 listopada, w momencie zamknięcia kantoru „Dorchemu" (skup: wstrzymany, sprzedaż 4800) pojawiła się kartka: „JUTRO PO 4300". Następnego dnia na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej" czerniał taki sam tytuł: „JUTRO PO 4300". „8 listopada «zielony» był prawie wszędzie w kraju tańszy niż w stolicy. Te tańsze z Polski dotrą przez noc do Warszawy, bo każdy woli drożej sprzedać. Spowoduje to wzrost podaży, a więc dalszy spadek ceny" –  przekonywał dziennikarz Maciej S.

Ten artykuł spowodował prawdziwą panikę - przed kantorami ustawiły się długie kolejki ludzi pragnących pozbyć się dolarów, zanim nastąpi dalszy spadek ich wartości. Nikt nie chciał kupować dolarów; przecież „jutro taniej"!

W poprzednich dniach „Dorchem" i opłacani przez Lecha Grobelnego cinkciarze kupili około miliona (!!!) dolarów po średniej cenie ok. 5500 złotych za dolara, .teraz - gdy skończyły się w kasach złotówki przeznaczone na zakup dewiz - Grobelny postanowił „odwrócić" całą operację. 9 listopada nikt nie kupił ani jednego dolara po kursie „4300", a więc takim, jak zapowiadała „Wyborcza", „Dorchem" podniósł bowiem cenę skupu do... 8000 złotych (sprzedaż: 8100).

Wszyscy rzucili się, by sprzedawać dolary, ale okazało się, że „Dorchem" skupuje wyłącznie banknoty o nominałach nie większych niż 20 dolarów (co oznaczało w rzeczywistości wstrzymanie skupu). Kiedy do innych „kantorowców" dotarła wieść, że „Dorchem" winduje ceny, dolar „skoczył" natychmiast w Warszawie do 9000-9500. Wkrótce „Dorchem" ustalił nowy kurs: 10 000 w skupie i 10 100 w sprzedaży. Ponieważ jednak sejfy pełne były dolarów, a brakowało złotówek... wstrzymano skup.

Zgromadzone zapasy dewiz „Dorchem" sprzedał w ciągu trzech czterech dni, uzyskując średnio 10 000 złotych za dolara. Zysk na każdym dolarze wyniósł więc (10 000 - 5500) = 4500 złotych. Podatek naliczono „Dorchemowi" od różnicy kursów w chwili sprzedaży (a więc 60 złotych od każdego dolara). Lech Grobelny zarobił więc 4450 złotych na każdym z miliona sprzedanych dolarów. Jednocześnie okazało się — zresztą zupełnie przypadkiem - że Maciej S., dziennikarz „Gazety Wyborczej", którego artykuły wydatnie przyczyniły się do powstania „dolarowej paniki" (co właściwie umożliwiło Grobelnemu wykonanie jego planu), jest opłacany i to bardzo dobrze przez tegoż Lecha Grobelnego... Maciej S. wyleciał z „Wyborczej" z wielkim hukiem. Lech Grobelny tymczasem zarobił sporo pieniędzy, a przy okazji stał się jeszcze sławny - został dyżurnym „człowiekiem sukcesu".

„Wprost”, 7 października 1990 nr 40(411)
Autor: Witold Pasek


Poszukiwany przez Interpol, zatrzymany w 1992 r. w Niemczech, sprowadzony do Polski. W 1996 r. Sąd w Warszawie skazał Grobelnego na 12 lat więzienia za przywłaszczenie w latach 1989-1990 ponad 800 tys. zł z kasy „Dorchem”. Jednak rok później sąd apelacyjny uchylił wyrok i ponownie przekazał sprawę do prokuratury. Ta w 2002 r. umorzyła śledztwo z braku wystarczających dowodów. Grobelny, po odsiedzeniu pięciu lat w więzieniu założył firmę „Odzysk do windykacji długów”, jednak specjalnie na niej nie zarobił. Ponownie przypomniał o swoim istnieniu na początku 2007 r., przekazując policji informacje, że życie Jarosława Kaczyńskiego (ówczesnego premiera) jest zagrożone. 2 kwietnia 2007 r. policja znalazła ciało Grobelnego w pawilonie przy ul. Wysockiego, gdzie mieszkał. Ekspertyzy policyjne wykazały, że do jego śmierci przyczyniły się osoby trzecie. Do dzisiaj nie udało się jednak ustalić kto.