Zabójcza kroplówka

Zabójcza kroplówka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dotacje demobilizują reżyserów, aktorów i pisarzy! Zamiast myśleć o publiczności - myślą o urzędnikach z ministerstwa.
"Chcemy decydować o tym, co powinni oglądać i czego słuchać obywatele, bo wiemy, co pozwoli im się kulturalnie rozwinąć, a co będzie tylko czczą rozrywką. Państwo musi spełniać organizatorskie funkcje w kulturze, żeby wychować kulturalnego, zdolnego korzystać z demokracji obywatela. Żeby to osiągnąć trzeba - obok celów programowych - odpowiednio dysponować środkami na kulturę" - to nie są słowa obecnego, ani kilku poprzednich ministrów kultury (może z wyjątkiem Izabeli Cywińskiej i Andrzeja Celińskiego), chociaż brzmią podobnie. Wypowiedział je Włodzimierz Uljanow, pseudonim Lenin, podczas ogłaszania manifestu Proletkultu, czyli oficjalnej ideologii sowieckiego państwa w latach 1917-1923. To Lenin wprowadził obowiązujący do dziś nie tylko w państwach postkomunistycznych, ale także w niektórych krajach zachodniej Europy, model dotowania kultury przez wiedzących lepiej urzędników.

- Pomijając, że wszelkie dotacje psują rynek i oduczają konkurencji, pomoc, jaką państwo stara się przez nie zapewnić, jest zwyczajnie nieskuteczna. Taka pomoc jest tym, czym wysyłanie paczki żywnościowej pod fałszywy adres: zanim trafi do adresata, żywność się zepsuje - mówi Grzegorz Szczodrowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha. Według danych Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, pomoc w postaci dotacji dociera najwyżej do 11-14 proc. tych, do których jest adresowana, a w wypadku dotacji na kulturę ten odsetek nie przekracza 3 proc.

Jak w dawnym systemie urzędnicy chcą za nas decydować, czy pieniądze z naszych podatków mają trafić na utrzymanie filharmonii, teatru, wspieranie produkcji filmowej czy pisma czytane przez kilkadziesiąt osób - niezależnie od tego, czy w ogóle chodzimy do filharmonii bądź teatru. Z badań CBOS wynika, że filharmonie odwiedza 0,2 proc. społeczeństwa, zaś teatry - 0,8 proc., co oznacza, iż dotacje służą wąskiej grupie fanów konkretnego gatunku sztuki. Skądinąd z danych GUS wynika, że 87 proc. bywalców filharmonii i 79 proc. chodzących do teatru byłoby stać na zapłacenie rynkowej ceny za bilet, czyli 120-150 zł (obecnie płaci się 25-50 zł). W teatrach na Broadwayu bilety kosztują często ponad 100 dolarów i sale są pełne. Dotowanie jest więc zabiegiem sztucznym, który w dodatku pozbawia dotowane instytucje większych wpływów oraz sprawia, że nie muszą konkurować o widza, czyli przedstawiają gorszą ofertę. W dotowanych instytucjach mało kto odczuwa potrzebę zabiegania o pieniądze prywatnych sponsorów, skoro od ponad pół wieku może liczyć na budżetową kroplówkę (obecnie w 93 proc. z kas samorządów). Nie dziwi więc, że myślenie o dziele sztuki w kategoriach produktu jest polskim artystom i zarządzającym kulturą zwyczajnie obce.

Dotowanie sprawia, że politycy chronią przedstawicieli zawodów artystycznych przed wolnym rynkiem - czynią ich tym samym stypendystami czy wręcz rentierami żyjącymi na koszt społeczeństwa. Ponieważ jest to środowisko wpływowe, zawsze potrafi znaleźć politycznego opiekuna (ostatnio największą przychylność okazuje mu prezydent Aleksander Kwaśniewski), który różne formy pomocy i dotacji załatwi. Pod tym względem niewiele się zmieniło od czasów PRL.

Kiedy Martin Scorsese uparł się zrobić film o swojej podróży do Włoch, zaś chętnych do sfinansowania dzieła brakowało, reżyser wziął udział w reklamie jednej z sieci bankowych, bez problemu zarabiając w ten sposób znaczną część budżetu filmu. W Polsce spotkałby się zapewne z potępieniem, bo jego czyn stanowiłby niebezpieczny precedens dla środowiska. Najgorsze jest to, że większość ministrów kultury, w tym obecny, zaczyna urzędowanie od deklaracji, że państwo będzie kulturę dotować, bo jest to po prostu słuszne. Innymi słowy, ministrowie mówią: drodzy twórcy, nie musicie się ścigać z konkurencją, miesiącami dopracowywać projektów, chodzić po sponsorach, bo wykonujecie ważną misję społeczną, a państwo tę misję sfinansuje. Wyjątkami są Marek Koterski czy Juliusz Machulski, którzy zawsze chcą mieć najlepszy produkt, dlatego wielokrotnie poprawiają swoje projekty. - Każdy mój scenariusz ma kilkanaście wersji, bo tylko w ten sposób można przygotować dobry produkt - opowiada Marek Koterski, twórca "Dnia świra", najlepszego polskiego filmu minionego roku. Dopiero trzynasta wersja scenariusza Koterskiego trafiła w ręce producenta, czyli Juliusza Machulskiego, szefa Zebry. Tyle że Koterski czy Machulski robią to z poczucia przyzwoitości. System finansowania produkcji filmowej ich do tego nie zmusza. Nie ma gorszej strategii w kulturze niż ułatwianie życia twórcom, bo to po prostu przepustka do tworzenia miernoty.

Justyna Kobus

Łukasz Radwan

Pełny tekst w najnowszym, 1067 numerze tygodnika "Wprost" w sprzedaży od poniedziałku 5 maja.

W numerze także: Krzywda męska (We współczesnej kulturze kwitnie mizoandria, czyli pogarda dla mężczyzn! Żyje się im ciężej, choć wolno im się skarżyć, jak to czynią kobiety.)