30 czerwca – czyli powrót z dalekiej podróży

30 czerwca – czyli powrót z dalekiej podróży

Dodano:   /  Zmieniono: 
Muszę się przyznać do tego, że w ogniu kampanii wyborczej, gdy sztaby PO i PiS rozgrywają mecz o przyszłość Polski emocjonujący niczym starcie Niemców z Anglikami (acz nie przesądzam, kto jest Rooney’em, a kto Lukasem Podolskim) zdarzyły mi się wakacje. Tak, tak – posypuję głowę popiołem. Na swoją obronę mam tylko to, że gdy planowałem urlop w oszczędnościowym wariancie super ultra first minute – czyli w październiku 2009 – wszystko wskazywało na to, że odpoczywać będę w sezonie ogórkowym.
Kiedy okazało się, że sezon ogórkowy zmienił się w kampanię wyborczą, a czerwiec, w którym lało jak w listopadzie, stał się wyborczym wrześniem, na zmianę planów było już za późno. Kości zostały rzucone jak mawiał Juliusz Cezar wyruszając z misją stabilizacyjną do Rzymu. Klamka zapadła, pieniądze były już na koncie biura podróży, które nijak nie chciało ich oddawać. Chcąc nie chcąc musiałem spędzić dwa tygodnie w Turcji.

Tym, którzy chcieliby już odsądzić mnie od czci i wiary za to, że jako przedstawiciel grupy zawodowej nawołującej do partycypacji w wyborach sam zrejterowałem, spieszę donieść, że zawczasu zaopatrzyłem się w zaświadczenie o prawie do głosowania, dzięki któremu mogłem oddać głos w zlokalizowanym w Stambule polskim konsulacie. Nadto nawet w słonecznej Alanii dosięgła mnie rodzima TV Polonia, która przypominała mi, że gdy ja się byczę na śródziemnomorskich plażach – Polacy toczą spór czy lepsze dla Polski są wąsy Komorowskiego, czy może metamorfozy Kaczyńskiego. Więc choć nieobecny, trochę obecny jednak byłem, co wciąż mnie nie usprawiedliwia, ale – pocieszam się tą myślą – jest okolicznością łagodzącą.

Pobyt przez dwa tygodnie poza granicami kraju, oprócz wyrzutów sumienia z powodu nieobecności przeplatanych z czerpaniem profitów ze słodkiego nic-nie-robienia w promieniach palącego słońca wiązał się dla mnie również z pewną refleksją na temat sytuacji Rzeczpospolitej widzianej z tureckiej perspektywy. Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderzyła, gdy stanąłem na tureckiej ziemi był fakt, że miejscowi nie są świadomi, iż w Polsce (czyli centrum Europy, świata, a może nawet galaktyki – jak można mniemać czytając od kilkunastu do kilkudziesięciu analiz każdego grymasu Kaczyńskiego i każdego słowa Komorowskiego w polskich mediach) toczy się walka dobra ze złem, której wynik zaważy na losach Unii, NATO, WHO, ONZ i Bóg wie jeszcze czego. Turcy w ogóle nie emocjonują się tym, czy Komorowski chce sprzedawać szpitale i czy Kaczyński zamierza po zrzuceniu maski przydzielić agenta CBA każdemu obywatelowi. Wydaje się wręcz – o zgrozo – że nie wiedzą nawet o istnieniu PO i PiS. A przepraszam – o PO wiedzą, bo nazwa tam jest wszechobecna – ale nie oznacza wcale partii Donalda Tuska, tylko lokalną firmę dystrybuującą paliwa – taki turecki Orlen. Wprawdzie w logo tej firmy znajduje się wilk, co mogłoby być nawiązaniem do wilczych oczu Donalda Tuska, ale Turcy nawet tej aluzji nie są świadomi.

Turcy nie dość, że radzą sobie jakoś bez emocjonowania się codziennym starciem tytanów (czyli moherów z PiS i wykształciuchów z PO), to jeszcze radzą sobie nadspodziewanie dobrze. Choć od lat bez powodzenia pukają do drzwi UE, nawet bez pomocy Brukseli udało im się stworzyć sieć dróg o jakości takiej, jakiej w Polsce możemy się spodziewać przy obecnym tempie prac najwcześniej w 2050 roku. Rzeczone drogi są nie tylko równe (!) i szerokie (!!), ale również utrzymane w czystości, nawet jeśli przebiegają przez dość ludne miasta i miasteczka.

Turcy zajmują się jednak nie tylko drogami, ale również ogólnym wzrostem dobrobytu swojego państwa. Warszawa przy Stambule wygląda dość skromnie, a Nowy Świat w porównaniu z ulicą Niepodległości w tym mieście jawi się wręcz jak mała kupiecka alejka w drugorzędnym miasteczku powiatowym. Jeśli chodzi o handel i przedsiębiorczość można się od Turków naprawdę wiele nauczyć.

Ale najbardziej uderzająca jest duma Turków z własnego dorobku i z tego, co udało im się osiągnąć zamieniając archaiczny sułtanat na demokratyczną republikę. Ataturk, czyli – przy zachowaniu odpowiednich proporcji, taki turecki Piłsudski bądź, jak kto woli, Wałęsa – cieszy się w tym kraju prawdziwym kultem. A fakt, że w każdym mieście ma co najmniej jeden pomnik i ulicę nie jest dowodem „obciachowości", czy zaściankowego nacjonalizmu, ale wyrazem autentycznej dumy z metamorfozy kraju. Flagi tureckie łopoczą wszędzie – na stacjach benzynowych, nad sklepami, na balkonach, nad ulicami – i nie ma to związku z żadnym narodowym świętem, czy jakimiś innymi misteriami patriotycznymi. Ataturk powiedział kiedyś zdanie (powtarzane tu bardzo często): jakie to szczęście, że urodziłem się Turkiem. I jego rodacy najwyraźniej w to uwierzyli.

Oczywiście jak mawiał prezes Ochódzki nie można pozwolić, by plusy przesłoniły nam minusy. Niedemokratyczna rola armii, nierozwiązany problem kurdyjski, wypieranie się rzezi Ormian, czy ciągłe utrzymywanie się enklaw islamskiego tradycjonalizmu, który każe kobiecie wyrzec się podmiotowości – kładą się cieniem na tym sielankowym obrazie. Mimo to marzy mi się po cichu, aby nam także przyświecało hasło: jakie to szczęście, że urodziłem się Polakiem. I aby przyświecało ono każdemu niezależnie od tego czy 4 lipca zwycięży Komorowski, czy Kaczyński. Może wtedy zamiast analizować miny, wąsy i bon moty zaczęlibyśmy wreszcie budować te drogi.