Mimo że od wydarzeń z 11 listopada w Warszawie minęły już trzy dni – wciąż trwa wielkie poszukiwanie winnych. Reguła jest przy tym prosta – winnych trzeba znaleźć jak najdalej od własnego środowiska. Najlepiej w przeciwnym obozie.
Prawa strona naszej sceny politycznej i publicystycznej (z „Rzeczpospolitą" na czele) winą za zamieszki w stolicy obarcza środowiska lewicowe, które zaprosiły do Warszawy niemieckich lewaków. A więc znów Niemcy nas biją? Być może – problem tylko w tym, że nikt nie widział Niemców na Placu Konstytucji i na Placu na Rozdrożu – aktywność niemieckich lewaków ograniczyła się bowiem do starcia z narodowcami i policją na Nowym Świecie. A tam żaden wóz transmisyjny TVN24 nie spłonął.
O ile prawica chciałaby widzieć Niemców wszędzie, o tyle lewica stara się ich w ogóle nie dostrzegać. I tak "Krytyka Polityczna" odcina się od pomysłu zaproszenia niemieckiej "Antify" do Warszawy, choć na stronie komitetu organizacyjnego, którego częścią jest miesięcznik, można znaleźć informację o internacjonalistycznym sposobie przeżywania Narodowego Święta Niepodległości. Mało tego - w sieci bez trudu można znaleźć nagrania przedstawiające niemieckich bojówkarzy uciekających do prowadzonej przez środowisko „Krytyki Politycznej" kawiarni pod czujnym okiem redaktora Michała Sutowskiego. A dziś eurodeputowana Róża Thun przekonuje, że choć przebywała na manifestacji "Kolorowej Niepodległej" przez kilka godzin, to żadnych Niemców tam nie widziała. Ja spędziłem na tej samej manifestacji kwadrans, a pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, byli właśnie niemieccy bojówkarze na obrzeżach festynu.
Jeśli chodzi o sam „Marsz Niepodległości" to należy jednoznacznie stwierdzić, że jego organizatorzy od początku pozostawali w cieniu prawdziwych „bohaterów” dnia, nad którymi kompletnie nie byli w stanie zapanować. Przedstawiciele ONR-u, NOP-u, Młodzieży Wszechpolskiej i Fundacji Republikańskiej, które były trzonem komitetu organizacyjnego Marszu Niepodległości, mogli się tylko przyglądać jak inicjatywę przejmowali kibole – czyli zwykli bandyci. Za bannerem otwierającym „Marsz Niepodległości” stanęły hordy chuliganów, którzy w ramach celebrowania 11 listopada zaczęli obrzucać policję kostką brukową, racami i petardami. I to właśnie oni nadawali ton wydarzeniom, a nie matki z dziećmi i emerytowani działacze opozycyjni, o których tak chętnie opowiadają dziś organizatorzy marszu. Pseudokibice nie byli 11 listopada odrębną, wyalienowaną grupą, która chciała podczepić się do marszu – oni od początku byli integralną częścią demonstracji. I będą nią również za rok. Nie jest bowiem tak, jak pisze red. Marek Magierowski, że to stadionowi chuligani przykleili się do prawicy - to prawica zaprosiła do pomocy pospolitych bandytów. Nie jest przypadkiem, że na czele organizacji zrzeszających kibiców stoi poseł PiS-u, Przemysław Wipler.
11 listopada był w tym roku wyjątkowo smutnym świętem. Oddanie święta w ręce przedstawicieli silnie zideologizowanych organizacji z lewa i z prawa skończyło się zamieszkami w stolicy. Władze miasta, w porozumieniu z Kancelarią Prezydenta i Kancelarią Prezesa Rady Ministrów powinny wyciągnąć z tego wnioski – i już dziś zastanowić się nad opracowaniem modelu celebrowania tego typu uroczystości. Może najwyższy czas, by nadać świętom demokratycznej Polski większą rangę – i odebrać je radykałom?
O ile prawica chciałaby widzieć Niemców wszędzie, o tyle lewica stara się ich w ogóle nie dostrzegać. I tak "Krytyka Polityczna" odcina się od pomysłu zaproszenia niemieckiej "Antify" do Warszawy, choć na stronie komitetu organizacyjnego, którego częścią jest miesięcznik, można znaleźć informację o internacjonalistycznym sposobie przeżywania Narodowego Święta Niepodległości. Mało tego - w sieci bez trudu można znaleźć nagrania przedstawiające niemieckich bojówkarzy uciekających do prowadzonej przez środowisko „Krytyki Politycznej" kawiarni pod czujnym okiem redaktora Michała Sutowskiego. A dziś eurodeputowana Róża Thun przekonuje, że choć przebywała na manifestacji "Kolorowej Niepodległej" przez kilka godzin, to żadnych Niemców tam nie widziała. Ja spędziłem na tej samej manifestacji kwadrans, a pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, byli właśnie niemieccy bojówkarze na obrzeżach festynu.
Jeśli chodzi o sam „Marsz Niepodległości" to należy jednoznacznie stwierdzić, że jego organizatorzy od początku pozostawali w cieniu prawdziwych „bohaterów” dnia, nad którymi kompletnie nie byli w stanie zapanować. Przedstawiciele ONR-u, NOP-u, Młodzieży Wszechpolskiej i Fundacji Republikańskiej, które były trzonem komitetu organizacyjnego Marszu Niepodległości, mogli się tylko przyglądać jak inicjatywę przejmowali kibole – czyli zwykli bandyci. Za bannerem otwierającym „Marsz Niepodległości” stanęły hordy chuliganów, którzy w ramach celebrowania 11 listopada zaczęli obrzucać policję kostką brukową, racami i petardami. I to właśnie oni nadawali ton wydarzeniom, a nie matki z dziećmi i emerytowani działacze opozycyjni, o których tak chętnie opowiadają dziś organizatorzy marszu. Pseudokibice nie byli 11 listopada odrębną, wyalienowaną grupą, która chciała podczepić się do marszu – oni od początku byli integralną częścią demonstracji. I będą nią również za rok. Nie jest bowiem tak, jak pisze red. Marek Magierowski, że to stadionowi chuligani przykleili się do prawicy - to prawica zaprosiła do pomocy pospolitych bandytów. Nie jest przypadkiem, że na czele organizacji zrzeszających kibiców stoi poseł PiS-u, Przemysław Wipler.
11 listopada był w tym roku wyjątkowo smutnym świętem. Oddanie święta w ręce przedstawicieli silnie zideologizowanych organizacji z lewa i z prawa skończyło się zamieszkami w stolicy. Władze miasta, w porozumieniu z Kancelarią Prezydenta i Kancelarią Prezesa Rady Ministrów powinny wyciągnąć z tego wnioski – i już dziś zastanowić się nad opracowaniem modelu celebrowania tego typu uroczystości. Może najwyższy czas, by nadać świętom demokratycznej Polski większą rangę – i odebrać je radykałom?