Nigeria to bomba z opóźnionym zapłonem. To bogate w ropę naftową państwo, jedno z najludniejszych w Afryce, od dawna boryka się z przestępczością zorganizowaną, piratami w Zatoce Gwinejskiej, a także zbrojnymi bojówkami. Co jakiś czas wybuchają tam krwawe walki etniczne i religijne. Zupełnie niespodziewanie pojawiło się nowe, jeszcze groźniejsze, wyzwanie – islamscy radykałowie z grupy Boko Haram, chcący usunąć wszystkie wpływy kultury zachodniej. Dotyczy to także demokracji, nowoczesnej nauki i sportu, postrzeganych jako grzesznych. Boko Haram odrzuca także świeckość państwa i szkoły, uczestniczenie w wyborach, a nawet noszenie podkoszulek i spodni. Nic więc dziwnego, że do jej członków przylgnęło już miano „nigeryjskich talibów".
Czy grupa ma szansę zrealizować swoje cele i sprawić, by Nigeria była drugą Somalią? Niestety, jest to całkiem prawdopodobne – na północy już obowiązuje szariat, a grupa z miesiąca na miesiąc zwiększa swoją siłę. Począwszy od 2011 roku Boko Haram atakuje coraz częściej – zabici liczeni są już w dziesiątkach, a coraz częściej nawet i w setkach. Giną przedstawiciele administracji, policjanci, żołnierze, a przede wszystkim cywile – głównie chrześcijanie stojący na drodze do urzeczywistnienia planów grupy – przeniesienia walki do centrum kraju i na nie-muzułmańskie południe, doprowadzenia do destabilizacji Nigerii i obalenia prezydenta Goodlucka Jonathana – pierwszej głowy państwa z południa i do tego chrześcijanina.Islamiści mają szansę na powodzenie, bowiem szybko zdobywają coraz większą popularność wśród biednych, młodych muzułmanów, którzy jedyną szansę na poprawę swojego losu dostrzegają w religii. Przeciwko nim staje słaba i skorumpowana władza nigeryjska, która mogłaby rozwiązać problem tylko w jeden sposób – likwidując drastyczne nierówności społeczne pomiędzy północą a południem. Na to się jednak nie zanosi.