Dwa wieczory nad książką „Katyń. Post mortem. Opowieść filmowa” Andrzeja Mularczyka. Na jej podstawie Wajda nakręcił film, teraz go montuje. Moje wrażenie: jak Wajda z tego psychologicznego nudziarstwa zrobi film, na którym młody człowiek bez przymusu wytrzyma kwadrans, to będzie cud.
Ale już próżne żale. Materiał został nakręcony. Więc teraz trzeba dąć w propagandową trąbę, ile się da. Że najbardziej oczekiwany film roku, że premiera 17 września. Że Ministerstwo Kultury się dołoży z bilbordami o Katyniu. Że to „narodowa lekcja historii” itp. I jak ten Katyń będzie figurował na wysokość dwóch metrów na każdym skrzyżowaniu, to – nie ma siły – tłumy pójdą, żeby się przekonać „jak sobie mistrz poradził z tematem”. Czyli jak zwykle od czasów – powiedzmy – „Korczaka”. Wcześniej chodziło się na Wajdę bo po prostu kręcił dobre filmy.
Wczorajsze odkrycie: świetnie się zasypia już po kwadransie „Siedemnastu mgnień wiosny”.
Starocie, ale pasują do mnóstwa postaci z telewizora:
Stirlitz się zamyślił. Spodobało mu się to, więc zamyślił się jeszcze raz.
Gestapo obstawiło wszystkie wyjścia, ale Stirlitz ich przechytrzył. Uciekł przez wejście.
Stirlitz szedł ulicą, kiedy z tyłu rozległy się strzały i tupot podkutych butów.
- To koniec - pomyślał Stirlitz wkładając rękę do prawej kieszeni. Tak, to był koniec. Pistolet miał w lewej kieszeni.