Z góry zastrzegam: dzisiejszy wpis składa się z dwóch, odrębnych części i nie ma między nimi logicznego powiązania przyczynowo-skutkowego. Zatem: trochę refleksji w rocznice śmierci dwóch serbskich polityków-antagonistów i kilka moich osobistych wątpliwości, związanych z wyborami prezydenckimi w Polsce.
Jeśli jakikolwiek zakątek Europy jest kwintesencją gatunku tragikomedii, to są nim z pewnością Bałkany. Specyficzne, czarne poczucie humoru mieszkańców sprawia, iż w niezwykły sposób potrafią oni kpić nawet z najczarniejszych tragedii. Nic więc dziwnego, że w regionie tym tak zwana ironia losu jest na porządku dziennym. Ironia losu sprawiła, że niemal dokładnie w trzecią rocznicę śmierci Zorana Djindjicia, odszedł jego zapiekły wróg, Slobodan Miloszević. Zdaniem niektórych polityków Miloszević miał nawet pewien udział w śmierci Djindjicia - zastrzelonego w biały dzień w centrum Belgradu przez mafiozę, watażkę i byłego komandosa. Ja nie posunęłabym się do stwierdzenia, że to faktycznie Slobo był jednym ze zleceniodawców tego zabójstwa. Faktem jednak jest, że obaj świętej już pamięci politycy stali po dwóch stronach barykady. Miloszević, były aparatczyk partii komunistycznej, potem w uniformie nacjonalistycznym miał nieszczęście rządzić Serbią (jeszcze wtedy zresztą Jugosławią) w najczarniejszej dekadzie jej współczesnych dziejów. Po kolei przegrywał wszystkie bitwy: próbując zapobiec rozpadowi Jugosławii przyczynił się do kolejnych wojen: w Chorwacji, Bośni i Hercegowinie i Kosowie (kilku dni w Słowenii nie liczę). Ukorowaniem wszystkiego były naloty NATO na Jugosławię w 1999 roku, które cofnęły kraj gospodarczo i mentalnie o kilkadziesiąt lat. Serbia straciła wszystko. I wtedy na scenę dziarsko wkroczył były mer Belgradu, Zoran Djindjić. Wykształcony zagranicą, typ nowoczesnego biznesmana dążył do obalenia Miloszevicia. Miloszević, wyklęty przez świat euroatlantycki oparcia szukał jedynie w Rosji. Djindjić, będący beniaminkiem Zachodu oparcie i cel widział w Unii Europejskiej i NATO. Łączyła ich tylko żądza władzy i cyniczne podejście do ideologii. Obaj też za sprawą swojej śmierci stali się symbolami. Zabójstwo Djindjicia w 2003 roku wstrząsnęło Serbią. Sam Djindjić po śmierci awansował do rangi męczennika za demokratyzację i europeizację (swoją drogą za jego życia Serbowie nazywali go świętym Zoranem trójrękim - trzecia ręka do kieszeni). Śmierć Miloszevicia, który zmarł niemal dokładnie trzy lata później, w areszcie w Hadze, też wstrząsnęła Serbami. Sama też płakałam w dniu jego śmierci. Nie dlatego, że go popierałam lub też szczególnie solidaryzowałam się z rodziną. Płakałam, podobnie jak wiele osób w Serbii, dlatego, że śmierć Slobo wyzwoliła wszystkie wspomnienia i złe przeżycia, związane z czasem wojen. Ludzie nie płakali nad Slobo, płakali nad sobą, swoimi bliskimi, którzy zginęli, nad nieistniejącym krajem, nad wojnami, śmierciami, przemocą. I Miloszević po śmierci też stał się symbolem: dla jednych symbolem walki o serbskość, dla innych symbolem nieszczęść i wojny.
Część druga czyli kobiety a wybory prezydenckie. Z rozczarowaniem odnotowuję fakt, że żadna z polskich partii - jak dotąd - nie zdecydowała się wystawić pani w charakterze kandydata na prezydenta. Nie zmieniłam zdania i dalej uważam, że parytety nie są sensownym rozwiązaniem i nie ma co na siłę i z urzędu zwiększać liczbę kobiet w polityce. Ale są przecież panie, które są politykami lub też w inny sposób zajmują się polityką. Choć same zainteresowane zainteresowane tym pewnie nie są, dla mnie dwiema potencjalnymi kandydatkami byłyby panie, które osobiście autentycznie bardzo szanuję i mam do nich wielką słabość: prof. Zyta Gilowska i prof. Jadwiga Staniszkis. I ubolewam zarówno nad faktem, że moje "typy" są jedynie utopijną ideą, jak i nad faktem, iż owe panie są rodzynkami.
Część druga czyli kobiety a wybory prezydenckie. Z rozczarowaniem odnotowuję fakt, że żadna z polskich partii - jak dotąd - nie zdecydowała się wystawić pani w charakterze kandydata na prezydenta. Nie zmieniłam zdania i dalej uważam, że parytety nie są sensownym rozwiązaniem i nie ma co na siłę i z urzędu zwiększać liczbę kobiet w polityce. Ale są przecież panie, które są politykami lub też w inny sposób zajmują się polityką. Choć same zainteresowane zainteresowane tym pewnie nie są, dla mnie dwiema potencjalnymi kandydatkami byłyby panie, które osobiście autentycznie bardzo szanuję i mam do nich wielką słabość: prof. Zyta Gilowska i prof. Jadwiga Staniszkis. I ubolewam zarówno nad faktem, że moje "typy" są jedynie utopijną ideą, jak i nad faktem, iż owe panie są rodzynkami.