Kong: Wyspa Czaszki - powrót króla

Kong: Wyspa Czaszki - powrót króla

"Kong: Wyspa Czaszki" (2017)
"Kong: Wyspa Czaszki" (2017) Źródło: Warner Bros Polska
„Kong: Wyspa Czaszki” Jordana Vogta-Robertsa to blockbuster, na jaki w tym roku czekaliśmy - przemyślany, świetnie nakręcony, trzymający w napięciu, a przy tym zabawny, z barwnymi postaciami i nie urągający inteligencji widza.

Film rozpoczyna się na początku lat 70. w amerykanńkiej stolicy („To najbardziej posrany czas w Waszyngtonie” padnie jedno z pierwszych zdań obrazu, humorystycznie wpisując się w bieżącą sytuację polityczną USA), gdy dwójka naukowców próbuje namówić jednego z senatorów, by wsparł ich misję badawczą na niezbadaną wyspę „gdzieś pośrodku Pacyfiku”. To jedno z ostatnich nieopisanych miejsc na Ziemi, argumentują mężczyźni.

Traf chce, że senator zgadza się wspomóc ich poczynaniom, dzięki czemu Billa Randa i Houston Brooks (John Goodman i Corey Hawkins) wyruszają na wielką wyprawę, wraz z przedstawicielami innych krajów, żołnierzami oraz panią fotograf, która ma dokumentować całą misję. Dotarcie na wyspę nie jest prostym zadaniem, gdyż całość otaczają ogromne chmury burzowe, które mogą zniszczyć sprzęt latający. Scena wlotu w oko cyklonu przypomina zaś podobny moment z „Mad Max: Fury Road”, gdzie samochody wjeżdżały w ogromną burzę piaskową. Oba momenty wywołują podobne emocje, tak pięknie są sfilmowane.

kadr z filmu "Kong: Wyspa Czaszki" (2017)

W filmie urzeka przede wszystkim rozmach realizacji. Uwagę w szczególności przykuwają wyśmienite zdjęcia Larry’ego Fonga, które wrzucają widza w sam środek rajskiej wyspy, raz za razem, w wysublimowany sposób ukazując jednak także ukryte zagrożenia. Sceny we mgle, ujęcia z lotu ptaka, czy liczne chwile, gdy bohaterowie patrzą na siebie przez płomienie wybuchających przedmiotów, stanowią małe dzieła sztuki. (Natomiast chwila, w której bohater Toma Hiddlestona biegnie przez mgłę gazu z nietypowymi atrybutami w rękach stanie się chyba najnowszym trendem w memach, jest tak wyśmienita). W tym wszystkim pozytywnie zaskakuje umiejętne wykorzystanie technologii CGI. King Kong oraz inne stwory pojawiające się w filmie są tak dobrze zrobione, że wyglądają niezwykle naturalnie i realistycznie.

Liczna aktorska obsada również wypada świetnie. W pewien sposób mamy tu do czynienia z bohaterem zbiorowym - bohaterowie dzielą się na kilka grup/obozów, z których się wywodzą, a grupy te wchodzą ze sobą w różne interakcje. Tak naprawdę każdy z nich jest raczej zalążkiem pełnoprawnej postaci - o każdym wiemy bowiem absolutne minimum. Sposób prezentacji i prowadzenia bohaterów sprawia jednak, że zjednują oni naszą sympatię w kilka minut bytności na ekranie. Każdy z nich idealnie wpisuje się w swoją niszę, a ich dynamiczne interakcje od razu pokazują pewną nić porozumienia i braterstwa między postaciami. Samuel L. Jackson jak zwykle jest zawziętym, pewnym swego i rzucającym celnymi tekstami „badassem”, który prowadzi misję wojskową; Tom Hiddleston urzeka opanowaniem i statecznością swojej postawy, potrafi jednak wziąć sprawy w swoje ręce, gdy zajdzie taka potrzeba (jak w najlepszej sekwencji całego obrazu, opisanej bez spoilerów powyżej), a John Goodman i John C. Reily stanowią miły akcent komediowy, dodając lekkości całemu obrazowi. Świetnie poprowadzono też bohaterkę Brie Larson, która jako fotograf całej wyprawy, potrafi zadbać o swój interes i nie boi się wypowiedzieć swojego zdania. Nazwiska aktorów można by zresztą wymieniać jeszcze długo, gdyż każdy z członków obsady daje z siebie wszystko i wyciska ze swojej postaci maksimum efektu. Dość powiedzieć, że każdy z nich dostanie swój dramatyczny moment, jak i chwilę ukazującą jego spokojniejszą, bardziej humorystyczną twarz. Świetne zagranie, sprawiające, że dobrze spędza się czas w tym towarzystwie.

Film wielokrotnie zaskakuje widza. Wychodząc od typowego monster-movie, wielokrotnie umiejętnie używa elementów z innych gatunków, dodając głębi całej historii. Niemal ekologiczny wydźwięk filmu podprowadzony jest zupełnie nienachalnie, krwiste momenty pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach, a doskonały montaż, który świetnie komentuje oglądane wydarzenia, w inteligentny sposób dodaje humoru do dramatycznych sytuacji. To wszystko sprawia, że „Kong: Wyspa Czaszki” to obraz bez nadęcia, z luzem i lekkością prowadzący swoją opowieść. Innymi słowy: czysta przyjemność. A w dodatku pierwszy film w tym roku, z którego wychodziłem z gromkim: “Ja chce jeszcze raz!” na ustach. Warto!

Ocena: 8/10

PS. Wyśmienita jest też scena po napisach, także warto wysiedzieć w fotelu do samego końca.

plakat filmu "Kong: Wyspa Czaszki" (2017)