Joanna Miziołek, „Wprost”: Panie premierze, co będzie w PiS-ie po kampanii?
Mateusz Morawiecki: Odbędzie się kongres, a potem – niezależnie od wyniku wyborów, choć wierzę głęboko, że będzie dobry – będziemy walczyli o zwycięstwo w 2027 roku.
Skupmy się na czarnym dla was scenariuszu, w którym przegrywacie wybory prezydenckie. Dojdzie do rozłamu na prawicy?
Nie dojdzie do rozłamu w żadnym scenariuszu, ponieważ wszystkie myśli skupiają się teraz wokół skonsolidowania i wzmocnienia się w walce z tym, co robi obecny rząd na arenie międzynarodowej i wewnętrznej. Jeśli chodzi o tę pierwszą perspektywę, to dostrzegam m.in. duże ryzyko wypychania Stanów Zjednoczonych z Polski.
W jaki sposób?
Obecny rząd obrażał i obraża prezydenta USA. Oni to robią bez przerwy. Wybierają na ambasadora człowieka, który nie będzie miał wstępu do Białego Domu. Obecny premier w swojej retoryce prowadzi politykę, którą można porównać do ciągnięcia tygrysa za wąsy. Nazywa prezydenta Donalda Trumpa agentem rosyjskim, wypisuje głupoty o „geopolitycznym outsourcingu”.
Stany Zjednoczone są systemowo wypychane z Polski, a to jest wielki błąd. Choć wcale nie uważam, że powinniśmy na Stanach Zjednoczonych polegać, jako na jedynym źródle bezpieczeństwa i stabilności. USA to nasz kluczowy partner, ale najważniejsza jest siła polskiej armii.
Z ogromnym zaangażowaniem powinniśmy też stać się integratorem Międzymorza, państw które mają bardzo podobny interes w relacjach z Rosją i zbieżne podejście do Stanów Zjednoczonych. Mamy wyjątkową bliskość interesów na polu tematów międzynarodowych i dlatego Polska, Skandynawowie, kraje bałtyckie, Czesi, Rumunia, a także Turcja – to powinien być nasz główny kierunek działań w polityce zagranicznej.
Podsumowując: nasza architektura bezpieczeństwa powinna się opierać na polskiej armii, Międzymorzu i jak najbliższej współpracy ze stanami Zjednoczonymi, w tym na transferze technologii. Zarówno w pierwszym aspekcie, czyli szybkim umacnianiu polskiej armii, jak i drugim, czyli budowaniu relacji z państwami Międzymorza i w relacjach z Waszyngtonem, widzę ogromne problemy i błędy po stronie obecnego rządu.
Koalicję chętnych Donald Tusk buduje z Francją i Niemcami, podczas wyjazdu do Kijowa. Jak Pan premier ocenia ten wyjazd?
W ocenie polityki zagranicznej jestem skrajnym realistą. Słowa i gesty mają dla mnie znaczenie tylko o tyle, o ile mogą mieć realną wartość dla naszego statusu, prestiżu. Polska w trakcie tej wizyty została poniżona, tu nie trzeba być ekspertem od polityki zagranicznej. Wystarczy włączyć komórkę i zobaczyć, jak tam traktowano polskiego premiera. To po pierwsze. Po drugie – Francja, Hiszpania, Włochy, a nawet Niemcy, nie muszą się obawiać agresji rosyjskiej i często mają inne spojrzenie na duet rosyjsko-chiński. Chcą czerpać z tanich źródeł energii od Rosji i chcą eksportować do Chin swoje wysokomarżowe produkty. Mają zatem zupełnie inny interes.
Donald Tusk, który jedzie w ekipie kilku państw, które inaczej patrzą na Rosję i na Chiny, tak naprawdę oddaje w ten sposób część naszych interesów w ręce tych, którzy lewarują się Polską.
Dlatego w składzie delegacji do Kijowa powinien znaleźć się prezydent lub premier Finlandii, prezydent Turcji, premier republiki Czeskiej, kraje Bałtyckie i Rumunia.
Czy jest uzysk z tej wizyty?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.