Debata: wiele hałasu o nic

Debata: wiele hałasu o nic

Dodano:   /  Zmieniono: 
Z dużej chmury mały deszcz – tak można opisać długo wyczekiwaną debatę między Jarosławem Kaczyńskim, a Bronisławem Komorowskim. Formuła wykluczająca zadawanie sobie pytań przez kandydatów, ogólne pytania i zaledwie 1,5 minuty na odpowiedź, a nade wszystko bardzo „polityczne” wypowiedzi sprawiły, że dowiedzieliśmy się przede wszystkim tego, iż wszyscy kandydaci chcą dobra Polski. Ale tego można się było domyślić i bez debaty.
Kto zwyciężył? Wydaje się, że… Grzegorz Napieralski. I nie dlatego, że mówił coś szczególnie oryginalnego – tak naprawdę przemawiał sprawdzonym językiem lewicy: wszystko dla wszystkich, najlepiej za darmo w dowolnych ilościach (przemilczając oczywiście problem środków na takie rozdawnictwo). Napieralski wygrał dlatego, że zaprezentował się jako lider. Dotychczas był postrzegany jako sprawny partyjny gracz – doskonale potrafiący eliminować przeciwników w kuluarowych rozgrywkach, ale zupełnie bezradny przed kamerami. Sztywny, oficjalny, wręcz nudny – tak prezentował się Napieralski przed kampanią wyborczą. Wystarczyło jednak kilka tygodni – i Napieralski nagle stał się Kwaśniewskim-bis. Podczas debaty mówił spokojnie, często do kamery zwracając się wprost do wyborców, podkreślał swoją „zwyczajność" oraz bliskość zwykłemu człowiekowi i jego potrzebom („mam dwójkę dzieci”, „chcę podarować ludziom szczęście”, „dajcie mi szansę”). Innymi słowy Napieralski zrozumiał, że jego elektoratem nie są Joanna Senyszyn, czy Jerzy Wenderlich, ale zwykli Polacy. Być może obserwowaliśmy narodziny lidera, który odbuduje siłę podupadającego SLD.

Napieralski wygrał również dlatego, że w pewnym momencie nieoczekiwanie to jego wziął sobie na celownik Bronisław Komorowski, co automatycznie podniosło rangę lidera SLD w tych wyborach. Komorowski wypomniał Napieralskiemu koalicję SLD-PiS w TVP oraz to, że to Leszek Miller wplątał Polskę w konflikty w Iraku i Afganistanie. I chociaż ciosy były celne, a Napieralski nie potrafił skontrować, to jednak fakt, że do gorących starć dochodziło właśnie między liderem SLD, a kandydatem PO jest wodą na młyn dla „trzeciego kandydata", który podkreśla na każdym kroku, że Polska to nie tylko Komorowski i Kaczyński.

A Komorowski i Kaczyński? Komorowski był agresywniejszy, Kaczyński – choć czasem próbował wbijać szpile marszałkowi – generalnie mówił swoje bez odnoszenia się do wypowiedzi kandydata PO. Sukces? Nie do końca. Bo Kaczyński mówił dużo, ale nie powiedział nic. W niektórych kwestiach (polityka zagraniczna) nie zdążył dojść do sedna sprawy, w innych (szpitale, szkoły) jego wypowiedzi ograniczały się do stwierdzenia „chciałbym, żeby było dobrze, bo Polacy na to zasługują". Po chwilowym odstawieniu na bok wizji IV RP wyraźnie brakowało mu ram projektu państwa i odpowiedniej narracji do jego przedstawienia. Zaskoczył raz – gdy pytany o kwestie gospodarcze wypowiedział się ultraliberalnie – nawiązując do tzw. ustawy Wilczka (ustawy z 1988 roku znoszącej większość koncesji i biurokratycznych barier w gospodarce) i sugerując możliwość obniżenia podatków. To trochę za mało, by przechylić wyborczą szalę na swoją stronę.

Ale decydującego ciosu nie zadał też Komorowski. Marszałek Sejmu próbował kąsać, wypowiadał się precyzyjniej niż Kaczyński, ale również jakiegoś spójnej wizji prezydentury nie przedstawił. Wyraźnie liczył na to, że uda mu się wciągnąć Kaczyńskiego w spór – wypomniał prezesowi PiS, że ten mówił kiedyś, iż prywatne szpitale nie są złe, a teraz krytykuje PO za chęć prywatyzowania szpitali. Prowokacyjnie zaproponował, że pomoże poprawić Joannie Kluzik-Rostkowskiej projekt dotyczący planu edukacji dzieci przed piątym rokiem życia. Za każdym razem jednak odbijał się od ściany – Kaczyński nie wchodził w polemikę. Może dlatego w końcu Komorowski zwrócił się w stronę Napieralskiego – bo przecież marszałek walczy też o lewicowy elektorat (nominacja Belki!). Ataki na Napieralskiego mogły jednak bardziej zaszkodzić niż pomóc – wprawdzie były dość celne – ale jako że nikt z wyjątkiem marszałka ataków nie podejmował wyszedł on na tego, który wbrew swojemu hasłu („Zgoda buduje") na siłę szuka konfliktu.

Tak samo raczej nie pomogły Komorowskiemu uszczypliwości pod adresem TVP – na początku podkreślił, że przyjaciele odradzali mu przyjście do „PiS-owskiej telewizji", a na końcu przypomniał o koalicji PiS-SLD w mediach publicznych. To znowu były niepotrzebne akty agresji w tej spokojnej debacie. Trzeba jednak przyznać, że TVP rzeczywiście do końca obiektywnie debaty nie zrelacjonowała. Przedstawiając kandydatów mimochodem wypomniała gafy Bronisławowi Komorowskiemu (słowa o tym, że ludzie doświadczeni rok po roku powodzią mogli się do niej przyzwyczaić) i Pawlakowi (słynne „a sio” pod adresem dziennikarzy), a oszczędziła Napieralskiego i Kaczyńskiego (a przecież zwłaszcza w przypadku tego drugiego znalazłoby się kilka smakowitych cytatów). Z kolei pod koniec debaty, gdy Kaczyński powiedział jakiej Polski by chciał, prowadzący debatę westchnął, że „wszyscy byśmy tego chcieli”. Niby dotyczyło to ostatniego zdania wygłoszonego przez Kaczyńskiego (chodziło bodaj o budowę Polski nowoczesnej), ale pewna dwuznaczność w tym westchnieniu jednak była. Tym niemniej raczej nie wpłynęło to na przebieg debaty.

Jaki będzie efekt debaty? Prawdopodbnie żaden – tzn. Komorowski nie wygra w pierwszej turze (może wręcz po debacie stracić 1-2 procent poparcia na rzecz Napieralskiego), a Kaczyński nie odrobi strat (w tym przypadku wątpliwe, by sondaże drgnęły). Z kolei Napieralski najprawdopodobniej zapewnił sobie tą debatą dwucyfrowy wynik wyborczy, a Waldemar Pawlak udowodnił, że ani nie ma charyzmy, ani chęci do walki o cokolwiek w tych wyborach. Czyli – wiele trzeba debatować, by wszystko zostało po staremu. Jeśli jakaś debata rozstrzygnie te wybory, na pewno nie była nią ta debata, która odbyła się w niedzielę.