"Z Sejmem współpracuje się najlepiej, gdy posłowie są na urlopach"

"Z Sejmem współpracuje się najlepiej, gdy posłowie są na urlopach"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Gdy jako premier przychodziłem do Sejmu miałem dojmujące poczucie straty czasu. Patrzyłem na niektórych z posłów mądrzących się z mównicy i myślałem: „Boże, co to za gamoń i głąb? Przecież on nic nie wie, opowiada jakieś głupstwa, nawet mu się nie chce przeczytać dokumentów. Co ja tutaj robię? Mam tyle spraw do załatwienia, a muszę siedzieć i jeszcze wysilać się na uprzejmość. Niech to się wreszcie skończy”. Najprzyjemniejsze chwile dla rządu w relacjach z Sejmem są wtedy, gdy Sejm ma urlop - wspomina w rozmowie z "Rzeczpospolitą" były premier Leszek Miller.
- Gdy premier wchodzi do Sejmu, to natychmiast ustawia się kolejka „klientów". Ten chce to, tamten owo. Trzeba się oganiać: „Dobra napisz mi to”, „OK, prześlij mi tę sprawę do Kancelarii”. I człowiek przepycha się przez tłum. A wielu „klientów” trzyma go jeszcze za marynarkę i usiłuje coś załatwić. To frustruje. Premier myśli: „Ja tu jestem od wielkich spraw, a oni chcą żebym ugrzązł w szczegółach” - mówi premier komentując zapowiedź premiera Donalda Tuska, który stwierdził, że w najbliższym czasie więcej czasu spędzać będzie w parlamencie.

- Gdy zasiada się w gabinecie szefa rządu to następuje gwałtowne zderzenie z wyobrażeniami na temat tego stanowiska. Premier się orientuje, że możliwości są mniejsze niż się zdawało. Ta myśl, że chciałoby się więcej niż można jest frustrująca - mówi Miller. - Z pozycji ofensywnej premier przechodzi na defensywną. Nastawia się na obronę - tłumaczy.

Były premier wyjaśnia, że szef rządu pracuje całą dobę. - Budzono mnie i nad ranem, i w środku nocy. Ale formalnie do biura przychodziłem o 8, a kończyłem o 23. Generalnie mój dzień składał się z trzech części. Z czynności, które musiałem podejmować jako szef rządu. Druga część obowiązków to były negocjacje akcesyjne z Unią Europejską. I trzecie – kierowanie partią polityczną. Ważne jest, jak otoczenie premiera potrafi go odciążyć od nieuniknionej biurokracji. Codziennie do Kancelarii Premiera wpływa kilka tysięcy dokumentów, listów, próśb, wiadomości, podań. Na biurko premiera powinno trafić z tego dwa, może trzy procent. O tym, co trafi, decydują współpracownicy. A jeśli chodzi o partię, to jej szef musi wiedzieć, co się w niej dzieje, od czasu do czasu zabrać głos - opisuje Miller. Dlatego właśnie, zdaniem Millera, pozbycie się przez Tuska wielu zaufanych dotąd współpracowników z Kancelarii jest niebezpieczne. - Ja na przykład żałuję, że nie zaproponowałem Andrzejowi Celińskiemu stanowiska ministra - szefa doradców, gdy odchodził z ministerstwa kultury. Gdybym to zrobił, wiele rzeczy mogłoby się potoczyć inaczej. Tusk powinien szukać takich osobowości. Niekoniecznie cały zespół ma być taki, ale jedna, dwie takie osoby się przydają. Takie, które otwarcie powiedzą: „jest inaczej niż się Panu wydaje" - radzi Miller.

- Prawdziwy problem zaczyna się wtedy, gdy zaczynają spadać notowania w sondażach. Natychmiast ujawniają się wszystkie tendencje odśrodkowe. To, co burzy się gdzieś głęboko, nagle wypływa na powierzchnię. W końcu zaczyna pękać. Wcześniej, czy później pojawi się Brutus, który wyciągnie sztylet. Atakowany premier zmienia się w przywódcę stada, który tylko się odgryza. Dziś Tusk jest w dobrej sytuacji, bo poparcie mu nie spada, ale tak nie będzie do końca świata - przestrzega były premier. I tłumaczy, że utrata stanowiska jest bolesna. - Hamowanie jest ostre. Gwałtownie topnieje krąg przyjaciół, telefon przestaje dzwonić. Kiedy kończyłem 50 lat byłem „kanclerzem" szefem potężnego Urzędu Rady Ministrów. Pod naciskiem przyjaciół i współpracowników wydałem przyjęcie na kilkaset osób. Trudno się było na nie dostać: o wiele więcej ludzi chciało tam być niż mogło. Kiedy kończyłem 60 lat spotkałem się w gronie 12 osób. Tak to wygląda. Pustkę trzeba jakoś zapełnić, bo wpadnie się w ciężką frustrację. Dlatego warto mieć jakiś alternatywny świat. Ja na szczęście miałem - wyjaśnia.

"Rzeczpospolita", arb