"Mohan" nie pozwalał byłej członkini sekty Bożenie M. od rana do popołudnia opuścić mieszkania W.-S., groził wywiezieniem do lasu i zakopaniem w ziemi oraz użyciem paralizatora i noża. Następnie zabrał swej ofierze obrączkę i telefon komórkowy, a także zmusił do napisania fikcyjnego poświadczenia przyjęcia siedmiu tysięcy złotych pożyczki oraz oświadczenia o przynależności jej przyjaciela do organizacji terrorystycznych.
Przewodnicząca składu orzekającego Ewa Kujawska-Loroch w uzasadnieniu podkreśliła, że jakkolwiek rozpatrywano sprawę kryminalną, to jej tło i początek było związane ze wspólnotą "Himavanti". "Wbrew temu, co twierdził podczas rozprawy oskarżony, niełatwo jest opuścić bractwo, a opuszczenie z reguły wiąże się z konfliktami" - podkreśliła.
Sędzia zaznaczyła, że przeciwko Ryszardowi M. toczy się również postępowanie w Warszawie, a zawiadomienia o popełnieniu przez niego innych przestępstw w ostatnim czasie wpłynęły do obu bydgoskich prokuratur rejonowych.
Na wszystkich rozprawach i podczas ogłoszenia wyroku obecna była liczna grupa członków sekty, którzy nie wierzą w winę swego "nauczyciela", a postawienie go przed sądem traktują jako posunięcie wymierzone przeciwko ich wspólnocie.
Procesowi towarzyszyły szczególne środki ostrożności - obecność na sądowych korytarzach i w sali rozpraw antyterrorystów, przepustki dla publiczności i sprawdzanie wchodzących do sali.
Przed bydgoskim aresztem, w którym Ryszard M. przebywa od maja, jego zwolennicy kilkakrotnie organizowali pikiety pod hasłem "Uwolnić Mohana".
Wyrok nie jest prawomocny.
em, pap