Druga strona stalinizmu

Druga strona stalinizmu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polska była wprawdzie nazywana „najweselszym barakiem” w komunistycznym bloku, z tym zastrzeżeniem, że wesoło zrobiło się dopiero po śmierci Józefa Stalina. Przełom lat 40. i 50. to we wszystkich krajach po niewłaściwej stronie żelaznej kurtyny czasy jednakowo mroczne. Aresztowania, tortury, mordy sądowe – wypełniały ówczesną codzienność. Dotychczas pisarze czy filmowcy, jeśli decydowali się opowiadać o tych „czasach pogardy” ubierali swoje historie w martyrologiczną i pełną patosu otoczkę. „Rewers” udowadnia, że śmiać się można czasem nawet przez łzy.
Dotychczas jedynym filmem, który traktował stalinizm z przymrużeniem oka było „Zezowate szczęście" Andrzeja Munka. Jan Piszczyk po wojnie był równie niefrasobliwy co przed jej wybuchem i chociaż ostatecznie trafił nawet do komunistycznego więzienia, to jednak świat przedstawiony w filmie nie napawał przesadną grozą. Teraz za przedstawienie stalinizmu „na wesoło" wziął się Borys Lankosz. I trzeba przyznać, że wywiązał się ze swojego zadania perfekcyjnie.

Obsypany deszczem nagród na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni „Rewers" jest historią mieszczańskiej, trzypokoleniowej rodziny, która stara się znaleźć dla siebie miejsce w nowej, „robotniczo-chłopskiej" Polsce (o tym, że rzeczywistość nie jest „kolorowa" przypomina nam fakt, że film utrwalono na czarno-białej taśmie). Prym w rodzinie wiodą kobiety – babcia (w tej roli Anna Polony) i matka (Krystyna Janda), których głównym zmartwieniem jest wyswatanie swojej córki Sabiny (Agata Buzek). Mężczyzn w rodzinie brak – jeśli nie liczyć bawidamka i niespełnionego artysty, brata Sabiny, Arkadiusza.

Wszystko jest w tej historii inaczej niż w tradycyjnych opowieściach o tej epoce. Arkadiusz, chociaż brał udział w Powstaniu Warszawskim, teraz nie biega z rozpylaczem po lasach, tylko próbuje wkraść się w łaski nowych właścicieli Polski, którzy mogliby mu umożliwić zaistnienie w roli artysty. Sabina z wypiekami na twarzy ogląda w kinie kroniki filmowe przedstawiające spoconych i potężnie zbudowanych żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, którzy budzą w niej trudno skrywane pożądanie. Matka Sabiny – była właścicielka apteki – nie marzy o ucieczce do Londynu, tylko znajduje pozytywy obecnej sytuacji. Z kolei babcia, chociaż z sentymentem wspomina przyszłość, nie rozwodzi się nad wspaniałą sanacyjną Polską, tylko myśli o tym, w jaki sposób ze swojej wnuczki – nieśmiałej i zahukanej szarej myszki – zrobić fascynującą mężczyzn kobietę. Dodać trzeba, że wszyscy bohaterowie mieszkają w Warszawie – która w tym czasie jest przecież ciągle ogromnym cmentarzem. A mimo to prowadzą względnie normalne życie i nie wywołują wieczorami duchów powstańców.

Na osobne zdanie zasługuje postać tajemniczego Bronisława (w tej roli fenomenalny Marcin Dorociński), który broniąc na ulicy Sabinę przed zaczepkami dwóch pijaczków zdobywa jej względy. Bronisław ostatecznie okazuje się UB-kiem, co zresztą nie może być zaskoczeniem dla widzów. Jego postać jest bowiem w cudowny sposób groteskowa i stanowi połączenie uwodzicielskiego agenta Tomka z brutalnym ubeckim siepaczem. Prochowiec z podniesionym kołnierzem, słowa cedzone przez zęby, kamienna twarz – a przy tym wyraźna niechęć do lektur i edukacji (na naukę „nie było czasu" – przekonuje Sabinę Bronisław) – oto wizerunek macho z UB. Ten polski James Bond najzabawniejszy jest w czasie amorów – zamiast czarować Sabinę intelektualną pogawędką rzuca ją na stół i bez zbędnej gry wstępnej zabiera się do rzeczy, cały czas czule ściskając w ręku butelkę nalewki, żeby nie uronić z niej ani kropli.

Nie miejsce to, by opowiadać całą historię – o tym dlaczego ubek zainteresował się skromną pracownicą państwowego wydawnictwa można dowiedzieć się oglądając dzieło Borysa Lankosza. Pozostaje tylko odpowiedzieć na pytanie co chciał osiągnąć reżyser tworząc tę niezwykłą tragikomedię. Czy chodziło mu tylko o zaszokowanie faktem, że z Polski pod rządami Bieruta można się śmiać, a nie tylko załamywać ręce nad zniewoleniem ojczyzny?

Taka ocena byłaby niesprawiedliwa. „Rewers" oprócz tego, że przedstawia ciekawą, zabawną i dobrze opowiedzianą historię ma również głębsze przesłanie. Po pierwsze Sabina podkochująca się w brutalnym ubeku jest niejako metaforą tej części polskiej inteligencji, którą pociągała siła i zwierzęca bezwzględność komunistów. Zaczytująca się poezją nieśmiała intelektualistka nie ma o czym rozmawiać z Bronisławem – ale imponuje jej to, że zamiast bawić się w podchody i grę pozorów sięga po to, co jego zdaniem należy mu się od losu. Siła życia wygrywa z siłą myśli – choć ostatecznie wszystko kończy się rozczarowaniem i powrotem na dawne, z góry upatrzone pozycje. Tak jak inteligenci, po początkowej zdradzie swoich ideałów na rzecz utopii o twarzy gruboskórnego robotnika, wracali na pozycję pogardy dla głupoty i ignorancji komunistycznych władców.
Ale ważniejszy jest drugi przekaz „Rewersu". Lankosz pokazuje nam, że nawet w mrocznych latach 50. toczyło się normalne życie. I wcale nie było tak, że pół Polski robiło konspirację, a drugie pół budowało komunizm, a Polacy dzielili się na szlachetnych i podłych. Gdzieś poniżej wielkiej historii zwyczajni ludzie, żyli, pracowali, kochali, budowali swoje plany na przyszłość i nie deliberowali non stop o tym co zdarzyło się w Jałcie. Co więcej – gdy upłynęły dziesięciolecia, zmienił się ustrój, a Polska odetchnęła wolnością – ci, którzy przetrwali tamten czas, wcale nie chcą o nim zapomnieć. W ostatniej scenie filmu stojąca nad grobem Sabina zapala świeczkę na symbolicznym nagrobku ubeka, który okazał się jej oprawcą. Czy jest apologetką stalinizmu? Nie. Po prostu własna przeszłość, choćby najgorsza, jest lepsza niż brak jakiejkolwiek przeszłości.
.