Rewolucja na ekranie

Rewolucja na ekranie

Dodano:   /  Zmieniono: 
James Cameron ostatni film nakręcił ponad 10 lat temu – ale przez te 10 lat Spielberg, bracia Wachowscy, ani inny George Lucas nie nakręcili żadnego obrazu, który zarobiłby tyle co wyprodukowany w 1997 roku „Titanic”, choć sam Cameron nazywał swoje dzieło pogardliwie „łzawym filmem dla bab, który zarobił fortunę”. Teraz Cameron postanowił jeszcze raz upokorzyć wszystkich wielkich reżyserów i producentów Hollywood, ostatecznie udowadniając im, kto jest królem współczesnego kina. Dziś już wiadomo – po „Avatarze” świat filmu już nigdy nie będzie taki sam.
Cameron postanowił bowiem przenieść film na zupełnie nowy, niedostępny do niedawna poziom, wyznaczając drogę z której nie będzie już powrotu. Dotychczas film był sztuką najbardziej realistyczną – ale mimo wszystko wciąż odwzorowanie rzeczywistości było w niej umowne. Akcje oglądaliśmy wszak na płaskim ekranie i choć wszystkie detale były oddawane z coraz większą precyzją, to jednak istniała wyraźna bariera ekranu oddzielająca widza od świata przedstawionego przez reżysera. Cameron postanowił zburzyć ten mur. Jego „Avatar" to pierwszy film, o którym można powiedzieć, że jest w 100 procentach trójwymiarowy, a ekran jest w tym wypadku sprawą umowną. Kiedy widz założy specjalne okulary przestaje być widzem – i staje się obserwatorem świata, który znajduje się od niego na wyciągnięcie ręki.

Pierwszy film w nowatorskiej technologii 3D musiał być dziełem z gatunku science-fiction, bo tylko przedstawiając w sposób maksymalnie realistyczny świat, który może istnieć wyłącznie na ekranie, reżyser mógł dowieść, że dzięki technologii 3D można spełnić każde marzenie widza. Bo skoro oglądając „Avatara" czujemy się tak, jakbyśmy razem z bohaterami biegali po wymyślonej przez Camerona planecie Pandor - to tym mniejszy będziemy mieli problem, by wejść w rzeczywistość filmów wojennych, historycznych, dramatów obyczajowych, etc. Poza tym, znając ambicje Camerona, chciał on utrzeć nosa uznawanym dotychczas za królów efektów specjalnych Geore’owi Lucasowi i Steven’owi Spielbergowi. Bo przy „Avatarze" „Gwiezdne Wojny" wyglądają jak film początkującego studenta łódzkiej filmówki, a „Park Jurajski” to mało przekonująca bajka o dinozaurach.

„Avatar" pozwala nam nie tylko oglądać świat przedstawiony, ale niemal go dotykać. W scenach batalistycznych momentami pędzimy do przodu śledząc świat z oczu napastnika, by za chwilę obserwować rakiety zmierzające wprost na nas, które przeniosą nas do krainy wiecznych łowów. W międzyczasie przed oczyma przelatują nam owady, po twarzy uderzają nas odgarniane przez bohaterów gałęzie, a fruwające po całym ekranie mocno fosforyzujące nasiona „świętego drzewa" co jakiś czas opadają nam na ramiona. Przesadzam? To pójdźcie do kina i sprawdźcie. Stawiam orzechy przeciwko dolarom, że po wyjściu z kina przyznacie mi rację.

Niestety Cameron wydając dziesiątki milionów dolarów na kilkadziesiąt kamer rejestrujących każdy grymas na twarzy bohatera, by potem w pełni odwzorować go na twarzy trzymetrowych niebieskich kotoludzi, dokładając kolejne dziesiątki na komputery i obsługujących je grafików no i przeznaczając parę milionów na marketing poskąpił kilku dolarów na scenariusz. Bo kiedy już przestaniemy podziwiać efekty specjalne i zainteresujemy się historią odkryjemy, że Cameron skompilował ze sobą „Tańczącego z wilkami" i „Pocahontas", doprawił to szczyptą ideologii ekologicznej, zmieszał ze zdrową szczyptą antyamerykanizmu i pacyfizmu – i po raz kolejny zaprezentował nam „łzawą historię", która zarobi miliardy dolarów. No, ale od fabuł są Almodovar, von Trier, albo Woody Allen. Cameron jest od rewolucji.