Jeśli nic nie jest prawdziwe, to wszystko jest dozwolone

Jeśli nic nie jest prawdziwe, to wszystko jest dozwolone

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jim Jarmusch, jedna z największych gwiazd kina niezależnego, nie robi filmów słabych. "Noc na Ziemi", "Truposz", "Kawa i papierosy", każdy jego film to wielkie wydarzenie - a jeśli dodać, że do swojej najnowszej produkcji zaangażował Billa Murray’a, Tildę Swinton i Gaela Garcię Bernala, to oczekiwania z dużych stają się ogromne. Pytanie tylko, czy "The Limits of Control" je spełnia?
Z początku trudno udzielić na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Wbrew zapowiedziom reżysera, "The Limits of Control" nie jest filmem łatwym. Hermetyczny i pełen symboli, zabiera widza w podróż po krainie snów i kina. Oto Jarmusch kolejny raz korzysta z konwencji kina gangsterskiego, lecz tym razem wypiera je z fabuły jak tylko się da.  

Główny bohater, bezimienny Samotny Mężczyzna (Isaach De Bankole) przypomina trochę Ghost Doga z Drogi Samuraja. To mistyk, o którym nie wiemy nic ponad to, że ćwiczy tai chi, chadza w doskonale skrojonych garniturach i pija po dwie espresso w osobnych filiżankach. Od dwóch groteskowych osobników otrzymuje zlecenie: ma jechać do podwójnych wież i czekać na skrzypce; pamiętać, że rzeczywistość jest arbitralna. Protagonista udaje się więc w wędrówkę po Hiszpanii, gdzie spotka szereg onirycznych postaci ulepionych z artystycznych symboli. W kilku zdaniach wykładają mu one swoją życiową filozofię i wymieniają się z nim pudełkami zapałek. To tyle, jeśli chodzi o fabułę.

O co w tym wszystkim chodzi? Nie rozumie tego z pewnością widz, prawdopodobnie nie rozumie też tego Samotny Mężczyzna, a być może i sam Jarmusch. Ale nie o historię się tu przecież rozchodzi.  Kluczem do zrozumienia tego obrazu jest jego bon mot: Ten, kto ma się za większego od innych powinien udać się na cmentarz. Tam zrozumie czym jest świat. To garść prochu.

Jarmusch wyraża swoją pokorę wobec wielkości sztuki i pascalowskiej nieskończoności, ale jednocześnie sprowadza tę sztukę do nicości. Idzie w swym dziele dalej, niż wielu by sobie życzyło. Dochodzi do ściany - dalej nic już nie ma. W ostatnim ujęciu taśma zwyczajnie się urywa, a dotychczas statyczna kamera spada ze statywu. 

To kino kontemplacji, które w zręczny sposób unika patosu i kiczu. W odróżnieniu od straszącego w lecie potworka Wima Wendersa - "Spotkania w Palermo", "The Limits of Control" ani na moment nie zmienia ambicji w pretensje, a autotematyzmu w autoparodię. Gdy już wydaje się, że jesteśmy na skraju kiczu, reżyser zręcznie przerywa i zaczyna swój rytuał od początku. Tai chi, spacer, dwa razy espresso. Koniecznie w osobnych filiżankach. I tak co rano.

Ten film to trawestacja kina drogi. Podróżujemy przez poetycki świat wyobraźni Jarmuscha - i trzeba przyznać, że podróżujemy z satysfakcją. Liczne nawiązania do kina Tarkowskiego, Hitchcocka, Wellesa, Melville’a i wreszcie samego Jarmuscha dodają tylko tej wyprawie kolorów. Zresztą, wypowiedziane przez Tildę Swinton słowa: Do you like old movies by any chance? to chyba najlepsza recenzja "The Limits of Control".  

Na osobną uwagę zasługują tu zdjęcia Christophera Doyle’a. Zdobyte w Azji doświadczenia przydały się w pracy nad tak specyficznym obrazem. Tu każdy kadr mógłby być osobną fotografią. Minimalistyczną, chwilami op-artową, traktującą kompozycję z namaszczeniem. Ten film chce się oglądać. I być może o to właśnie chodziło. Może "The Limits of Control" trzeba po prostu obejrzeć.  

"The Limits of Control" wymyka się dotychczasowemu spojrzeniu na sztukę filmową. Albo się go kocha, albo nienawidzi. Jest inny i taki ma być. Ani przez chwilę nie próbuje udawać czegoś więcej, niż to, czym jest. Dla wyznawców kina pozycja obowiązkowa - oto narodziła im się nowa ewangelia.