Umrzeć - tego się nie robi, pani Wisławo

Umrzeć - tego się nie robi, pani Wisławo

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wisława Szymborska umarła tak, jak żyła. Po cichu, we śnie, na swoich warunkach. Obok Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta i Tadeusza Różewicza była symbolem polskiej poezji XX wieku. A przecież wiemy o niej tak mało – urodziła się, żyła, pisała wiersze i umarła. Bo Szymborska miała dla nas poezję – ale swoje życie zachowywała wyłącznie dla siebie.
Nie była poetką-sumieniem narodu – jak książę poetów Zbigniew Herbert. Nie rościła sobie pretensji do bycia sumieniem całej cywilizacji – jak Czesław Miłosz. Nie dokonywała spektakularnych przełomów w poezji – jak Tadeusz Różewicz. Szymborska miała swój własny, mały świat z perspektywy którego wyłuskiwała z małych-wielkich spraw ich egzystencjalny sens. Słowa i wiersze raczej roniła niż pisała. Słychać ją było rzadko, bo – jej zdaniem, jak wspomina dziś wieloletni sekretarz poetki Michał Rusinek, najważniejszym atrybutem poety powinien być kosz na śmieci, gdzie trafiają napisane wieczorem wiersze, które nie przetrwały próby nocy. Ale kiedy wiersz przetrwał tę próbę – to trafiał do każdego. Na tym też polegał fenomen Szymborskiej. Pisała tak, że – nawet ci, którzy nie lubią poezji (osoby, które poezje lubią – jak zauważała sama Szymborska – trafiają się „dwie na tysiąc") - bez problemu potrafili zrozumieć, o czym do nich mówi. Nie popisywała się erudycją, nie szokowała formą – ona tylko, najprostszymi z prostych słów opisywała świat.

„Tyle wiemy o sobie,/ ile nas sprawdzono/mówię to wam/ze swego nieznanego serca " – pisała Szymborska w wierszu poświęconym Ludwice Wawrzyńskiej datowanym na 1957 rok. Czy pisząc to, myślała o swoim flircie z socrealistyczną poezją? Być może. Na początku lat 50-tych Szymborska zapisała w swoim życiorysie mało chlubną kartę – tworząc grafomańskie panegiryki na cześć „nowego, wspaniałego świata" i jego architekta Józefa Stalina. Przeciwnicy poetki wypominają jej to nawet dziś – w dniu jej śmierci - i na podstawie tych wczesnych wierszy kwestionują cały dorobek Szymborskiej. Jej zwolennicy oburzają się – i podkreślają, że Szymborska – która w 1950 roku miała 27 lat – dała się po prostu porwać entuzjazmowi epoki, z której miał się wyłonić sprawiedliwy ład. Prawda jest, jak zwykle, po środku. Szymborska mogła rzeczywiście w tamtym czasie wierzyć w wyższość filozofii komunistycznej nad wszystkim innym, co świat miał do zaoferowania – ale jeśli tak było, to znaczy, że musiała mocno mrużyć oczy, by nie dostrzec „błędów i wypaczeń" totalitarnego systemu. Mogła też po prostu „płynąć z falą". Jak było naprawdę – tego się nigdy nie dowiemy, bo „nieznane serce" poetki przestało już bić. Ale Szymborska przez kolejnych 50 lat napisała wiele pięknych i ważnych wierszy. Nie była sumieniem narodu – co nie znaczy, że nie była wielką poetką.

„Muzo, nie być bokserem, to jest nie być wcale" – pisała w 1962 roku Szymborska świadoma tego, że przyszło jej żyć w coraz mniej poetyckich czasach. Pięćdziesiąt lat później czasy są jeszcze mniej poetyckie. W świecie, w którym słowa są permanentnie wypierane przez nowe słowa, a te przez kolejne słowa – których i tak nikt nie czyta, bo nie ma na to czasu (wygodniej jest wieczorem posłuchać słów recytowanych przez spikera – bo można słuchać i prasować koszulę, a czytanie przy prasowaniu jest cokolwiek karkołomnym zajęciem)  - nie ma czasu na poezję. Bo poezja wymaga pochylenia się nad słowem, przetrawienia wersów, wysączenia z nich sensu.  Po śmierci Szymborskiej, tych wersów, z których warto wysączyć sens, będzie znów trochę mniej. A przecież chcieliśmy, pani Wisławo, jeszcze trochę panią poczytać – tylko nie było czasu, ale obiecywaliśmy sobie, że jak trochę uporządkujemy swoje sprawy… Umrzeć – tego się nie robi w takim momencie.

Wisława Szymborska

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.

I żadnych skoków pisków na początek.