Dezynsekcja w operze

Dezynsekcja w operze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Festiwal w Sopocie to ostatnie widowisko w socjalistycznym stylu
Międzynarodowy festiwal piosenki w Sopocie śmiało można zaliczyć, obok Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, do upiorów peerelu. Nie do końca wiadomo, co z tym upiorem począć. I nie ma znaczenia, że nie został on opakowany w kuriozalną socrealistyczno-stalinowską architekturę, lecz przycupnął dla niepoznaki w zabytkowym Zoppoter Walde, jak przed wojnami - pierwszą i drugą - zwano sopocką Operę Leśną. Podobnie jak dominujący nad stolicą PKiN - który dla zmylenia przeciwnika nazywano symbolem przyjaźni między narodem radzieckim a polskim - festiwal sopocki zbudowany został na fundamencie ulepionym z kłamstw i rojeń. Z kłamstw o naszej socjalistycznej otwartości kulturowej i rojeń o estradowej potędze oraz misji, jaką mamy do odegrania w postępowej, światowej rozrywce.

Międzynarodowe prowincjonalia

Festiwal sopocki w latach 60. wylansowała telewizja państwowa ery gomułkowskiej, która z racji posiadania jednego kanału gwarantowała stuprocentową oglądalność. Choć czarno-białe były owe transmisje, w szarej rzeczywistości socjalistycznego ubóstwa i przykręcania ideologicznej śruby po październikowej odwilży można było odnieść wrażenie, że koncerty ogląda się w kolorze. Naprawdę kolorowo zrobiło się w dekadzie gierkowskiej, kiedy patronat nad festiwalem przejął Komitet ds. Radia i Telewizji dowodzony przez Macieja Szczepańskiego. Prowincjonalizująca się imprezka przekształciła się w Festiwal Interwizji, okrzyknięty konkurencją dla Eurowizji. Było odjazdowo, barwnie i szmirowato jak w niemieckiej dyskotece epoki Donny Summer i Boney M. Na scenie triumfy odnosiły największe gwiazdy tzw. demoludów - od Karela Gotta i Franka Schbela po Helenę Vondraćkovą, Ałłę Pugaczową i Marylę Rodowicz.

Po raz kolejny podupadającemu festiwalowi telewizja, już szumnie zwana publiczną, podała pomocną dłoń w 1995 r., choć logika dziejów nieubłaganie skazywała go na wieczne wygnanie do muzeum socjalistycznej megalomanii i rozrzutności. Podobnie zresztą jak bratnie fety z Bratysławy i Warny czy rodzime potworki - od Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze po Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Minęło dziesięć lat pod opiekuńczymi skrzydłami TVP i oto sopocki skansen doczekał się kolejnego kustosza w postaci TVN, która ustami swego rzecznika Andrzeja Sołtysika zapowiada jego rewitalizację i odświeżenie formuły. Oby nie był to powrót do przeszłości: do trzydniowej balangi i konkursowych zmagań o Bursztynowe Słowiki. Jak zmieniać się będzie ten niereformowalny dotychczas festiwal w ciągu pięcioletniej kadencji TVN, zobaczymy za rok. Ale przynajmniej po raz pierwszy będzie on zmieniany i reformowany za pieniądze prywatne, a nie publiczne, czyli z naszych opłat abonamentowych. To już wielki postęp.

Mały światek tandeciarzy

Pod koniec tego tygodnia czekają nas - po raz ostatni dzięki TVP - kolejne spotkania z gwiazdami piosenki. Pierwszego dnia, zgodnie z wypracowaną w ostatnich latach rutyną wspominkowo-nostalgiczną, zostanie złożony hołd pamięci Czesława Niemena, którego sztuka - jak na ironię - była zaprzeczeniem wszystkiego, co przez 40 lat reprezentował sobą Sopot. Zresztą Niemen ani Sopotu, ani uznania przyspawanych doń estradowców nigdy nie potrzebował. Potem, pewnie dla równowagi, odbędzie się benefis Krzysztofa Krawczyka, dla którego rozlicznych talentów i estradowego sznytu Sopot to tak naturalne środowisko jak knajpa dla pijaka. Drugiego dnia zanosi się na międzynarodową sensację pod hasłem "Vive la France!" - z udziałem takich światowych gwiazd francuskiej chanson, jak Belgijka Kate Ryan, Włoszka In-Grid i Francuzka Patricia Kaas. A że są to światowe gwiazdy, poręczył ostatnio w telewizyjnych "Wiadomościach" całym swym autorytetem i z niezmąconym samozadowoleniem Marek Sierocki - dyrektor artystyczny sopockiego festiwalu. Oczywiście, uwierzyliśmy. W końcu, jakby przyznał to sam Nikodem Dyzma, Sierocki jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Zresztą to jego ostatnia rola w TVP, bo wkrótce ma zostać z niej zwolniony.

Dehochsztapleryzacja

Za Mount Everest braku profesjonalizmu ze strony organizatorów uznano w zeszłym roku fakt niewykorzystania szansy promocyjnej i marketingowej, jaką w naturalny sposób i dla festiwalu, i dla miasta, i dla Opery Leśnej stwarzała jubileuszowa, 40. edycja festiwalu. Dziś Sopot i przepiękna Opera Leśna wieloma znakomitymi imprezami niemal na co dzień dowodzą, że doskonale dają sobie radę bez festiwalu. Ważne tylko, by szefowie TVN zadali sobie proste pytanie, dla kogo ten festiwal ma być. Bo na pewno nie dla kolejnej kliki dobrze zakotwiczonych w mediach i towarzysko zblatowanych hochsztaplerów i wypasionych pasożytów, którzy żerowanie na imprezach tego typu uczynili sposobem na całkiem dostatnie życie. Publiczność i tak na pewno dopisze, bo swą irracjonalną wiernością festiwalowi dowodzi ona słuszności powiedzenia, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.

Jerzy Rzewuski

Pełny tekst ukaże się w najnowszym numerze tygodnika "Wprost". W sprzedaży od poniedziałku, 16 sierpnia.