Wojna, która nie wybuchnie

Wojna, która nie wybuchnie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Pomimo ostrzeżeń prezydenta Iranu oraz licznej grupy zwolenników takiego rozwiązania, wybuch wojny na Bliskim Wschodzie, a tym bardziej dwóch konfliktów zbrojnych, przed którymi przestrzega prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad, w najbliższej perspektywie wydaje się mało prawdopodobny.
Bliski Wschód nigdy nie był regionem spokojnym. W ostatnich latach nie brakowało tam wojen i drobnych konfliktów. Wystarczy wymienić agresję na Irak w 2003 roku, czy też wojnę Izraela z Hezbollahem w południowym Libanie w 2006 roku. Później Izrael dokonał powietrznych uderzeń na domniemane instalacje atomowe w Syrii oraz przeprowadził kontrowersyjną operację zbrojną w Strefie Gazy. Nowa wojna w regionie nie byłaby więc niczym niezwykłym. Tym bardziej, że w ostatnich tygodniach widać wyraźne zaostrzenie atmosfery wokół irańskiego programu atomowego.

Jeżeli jednak doszłoby do wojny, kto padłby jej ofiarą? Warto w tym miejscu przypomnieć tajny plan Pentagonu z 2001 roku, o którym swego czasu pisał emerytowany generał z politycznymi ambicjami, Wesley Clark. Pentagon stworzył wówczas 5-letni plan globalnego zwalczania terroryzmu, który opierał się na operacjach zbrojnych w sześciu krajach: Syrii, Libanie, Libii, Iranie, Somalii i Sudanie. Póki co w żadnym z tych państw nie dokonano dużej interwencji. Co najwyżej decydowano się na niewielkie rajdy sił specjalnych. Przykładem może być seria operacji w Somalii, których celem było złapanie lub zabicie wysokiej rangą członków Al-Kaidy, odpowiedzialnych za krwawe zamachy na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii. Amerykanie prawdopodobnie prowadzą też tajne operacje w Jemenie.

Pogrążenie Bliskiego Wschodu w ogniu wojny było planem politycznym poprzedniej administracji. Mówiono wtedy, że „droga do bezpieczeństwa i pokoju biegnie przez Bagdad". Głównym celem neokonserwatywnej krucjaty miał być Iran. Ale agresja na Iran jest całkowicie niemożliwa. Amerykanie są politycznie i wojskowo zmęczeni wojną w Afganistanie, a konflikt w Iranie byłby bez porównania dużo bardziej kosztowny i być może w ogóle nie dałoby się takiej wojny wygrać. Wizja marszu amerykańskich, brytyjskich, kanadyjskich, a może nawet izraelskich i polskich wojsk na Teheran jest całkowitym political-fiction. O administracji Partii Demokratycznej powiedzieć można wiele, ale na pewno nie to, że jest równie idealistyczna (lub naiwna) co republikańscy neokonserwatyści.

Trudno wyobrazić sobie także wojnę z Syrią. Ostatnimi czasy dużo mówi się o możliwym zakończeniu konfliktu izraelsko-syryjskiego. Chociaż Syria zbliżyła się do Libanu prezentując antyizraelską retorykę, to trudno to uznać za powód do wojny. Uderzenie na Syrię nie leżałoby w niczyim interesie. Również wojna w Libanie jest mało realna – Hezbollah jest względnie spokojny i trudno byłoby znaleźć pretekst, a tym bardziej korzyści z takiej wojny. Najbardziej prawdopodobnym celem wydaje się być targany terroryzmem i biedą Jemen, ale to także scenariusz bardzo wątpliwy. Korzyści z interwencji byłyby żadne.

Nie można jednak wykluczyć operacji na małą skalę – ataku z powietrza na irańskie instalacje atomowe, które wywołują wielkie obawy w Izraelu. Obecnie dla Izraelczyków nie ma większego zagrożenia, niż uzbrojony w broń atomową Iran (choć należy wyraźnie podkreślić – nie ma żadnych przekonujących dowodów, że Teheran stara się zbudować bombę atomową). Jedyne trudności przy takiej operacji miałyby wymiar wojskowy, ale nie polityczny czy psychologiczny – Izrael już dwukrotnie udowadniał, że nie brakuje mu odwagi i determinacji, by dokonać uderzenia prewencyjnego z powietrza. Mahmud Ahmadineżad straszy więc wojnami, których (raczej) nie będzie.